Morskie Oko jest jednym z najpopularniejszych miejsc w Tatrach. O jeziorze, które jest obowiązkowym punktem dla turystów wybierających się na Podhale, głośno jest od kilku lat głównie za sprawą transportu konnego, z którego nadal chętnie korzysta wiele osób. Tym razem w mediach poruszono kwestię tego, jak zachowują się tłumy turystów nad Morskim Okiem, które miejscowy leśniczy porównał w rozmowie z zakopiańską „Gazetą Wyborczą” do plaży w Międzyzdrojach.
/Albin Marciniak /East News
Morskie Oko, a raczej sposób, w jaki wielu turystów decyduje się pokonać kilkukilometrową trasę prowadzącą nad jezioro, od wielu lat jest przedmiotem dyskusji. Chodzi o transport konny i nadmierne eksploatowanie koni przez fiakrów. Skupimy się jednak nie na tym kontrowersyjnym temacie, a na tym, jak w pełni sezonu wakacyjnego w górach zachowują się turyści.
Tłumy turystów nad Morskim Okiem. Popularne szlaki są oblegane
Grzegorz Bryniarski, leśniczy znad Morskiego Oka, opowiedział w rozmowie z zakopiańską „Gazetą Wyborczą”, z jakimi problemami musi się mierzyć on i jego współpracownicy.
Reklama
– Dzieci wchodzą do wody. Na dole jest taka „zupa turystyczna”, tak to nazywamy, bo ludzie mącą wodę – powiedział miejscowy leśniczy. – Musieliśmy część brzegu ofladrować, czyli wygrodzić specjalną taśmą, żeby ludzie nie wchodzili, nie niszczyli roślin – dodał. Jednak nawet to nie zawsze działa.
To, co się dzieje w okolicach Morskiego Oka, porównał do sytuacji w jednym z najpopularniejszych polskich kurortów. Zwrócił również uwagę na oferowane tam atrakcje. – Morskie Oko wygląda jak plaża w Międzyzdrojach. Jest tu piwo, popcorn, paluszki, lody – powiedział.
Leśniczy ostrzega przed łamaniem zasad i przypomina o karach
Leśniczy podkreślił, że turyści nie zawsze zachowują się zgodnie z obowiązującymi na terenie Morskiego Oka zasadami. Przyznał, że część z nich chce spróbować swoich sił w pływaniu w jeziorze, jednak za takie zachowanie grozi mandat. – Ludzi jest za dużo, a nas za mało, żeby dało się wszystkich upilnować, żeby nie moczyli nóg czy nie śmiecili – stwierdził.
Jednym ze sposobów na walkę z problematycznymi turystami mają być łączone, polsko-słowackie patrole strażników.
Grzegorz Bryniarski dodał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że strażnicy najpierw podejmują próbę rozmowy, jednak są również takie przypadki, gdy wystawienie mandatu jest konieczne. Choć maksymalna wysokość kary, jaką może przyznać strażnik, to 1000 zł, to w przypadku popełnienia większej ilości wykroczeń, sprawa może mieć swój finał w sądzie.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. Polsat News