Dla Jarosława Kaczyńskiego sowicie opłacani szefowie spółek państwowych mieli być zaczynem nowej elity biznesowej. Ten plan właśnie stanął pod znakiem zapytania.
Daniel Obajtek (z lewej) nigdy nie był rozpatrywany na poważnie przez Jarosława Kaczyńskiego jako kandydat na najwyższe urzędy. Premiera w nim nie widział. Na zdjęciu posiedzenie Sejmu w maju 2013 r.
Przypominamy tekst Piotra Zaremby, który ukazał się w „Plusie Minusie” w 2021 roku
W roku 2013, jeszcze przed dojściem PiS do władzy, miał miejsce znamienny incydent. Na zebraniu parlamentarnego Klubu PiS, wtedy jeszcze ugrupowania opozycyjnego, Jan Dziedziczak skrytykował rzecznika partii Adama Hofmana. Stawiał mu głównie zarzuty dotyczące stylu życia, oskarżał o zbyt ostentacyjne biesiadowanie, co przeciekało do mediów.
Jarosław Kaczyński uciął wszelką dyskusję następującą formułką: „Wolę mieć wojsko pitne, ale bitne”. Chodziło mu o zalety Hofmana jako polityka chętnie wchodzącego w zwarcia z innymi formacjami, przede wszystkim z rządzącą Platformą Obywatelską. Prezes PiS zawsze bacznie obserwował swój obóz pod tym kątem. Sygnał był prosty: kto jest lojalny, może się mniej obawiać pretensji na innych polach.
Rzecz cała miała zabawną puentę. Jeszcze przed końcem tamtej kadencji parlamentu Kaczyński poczuł się zmuszony pozbyć się Hofmana i jego kolegów – z klubu i z list wyborczych w 2015 roku. Tym razem zarzuty były cięższe, dotyczyły wyłudzania pieniędzy z Kancelarii Sejmu na podróże. Ale co bardziej jeszcze symboliczne: Hofman uwolniony z gorsetu polityka zaczął robić karierę biznesową, pośrednicząc jako szef PR-owskiej firmy w rozmaitych dealach. Działo się to już za rządów PiS.
Hofman jest nie tylko sąsiadem Daniela Obajtka w jednym z jego licznych miejsc zamieszkania, ale też osobą dorywczo doradzającą prezesowi Orlenu w kwestiach wizerunkowych. I dowodem, jak bardzo dawne ideowe wybory w formacji latami skazywanej na klęskę i odrzucanej przez establishment można dziś przekładać na konkretny interes materialny.
Hofmanowi zaczęło iść nieco gorzej, kiedy stanowisko stracił jego sojusznik, minister skarbu Dawid Jackiewicz. Za to Obajtek piął się cały czas w górę. Jeśli zasada: „Wolę wojsko pitne, ale bitne”, została do kogoś zastosowana w całej rozciągłości, to właśnie do niego. Oczywiście, nie chodzi już o picie czy o słowną wojowniczość w starciach z partyjnymi wrogami, ale o skuteczność. Prawica pomawiana kiedyś o nieudacznictwo, o brak sukcesów zaczęła smakować nowej roli: rozdawania kart w życiu gospodarczym. To zaś zaczęło wymagać pełnej akceptacji dla karier ludzi bezwzględnych, gotowych na wszystko.
Dziś tenże Obajtek stał się obiektem zmasowanej kampanii, w której sojusznicy rządu dopatrują się intrygi grup biznesowych niezadowolonych z perspektywy fuzji Orlenu z Lotosem. To całkiem możliwe. Ale naturalnie ta kampania podyktowana jest także wiarą „Gazety Wyborczej” i jej medialnych sojuszników, że dotknęli tematu, który skruszy poparcie dla Zjednoczonej Prawicy, że wreszcie napiszą pełną mowę oskarżycielską przeciw pisowskiemu systemowi. I że dotrze ona do wyborców właśnie jako oskarżenie.
Wszystko już było
Poprzednie afery nie przyniosły tego skutku. Ani poszlaki mające wskazywać na manipulowanie bankowością przez Komisję Nadzoru Finansowego, ani spór Jarosława Kaczyńskiego z jego austriackim powinowatym przy okazji inwestycji w budowę dwóch wież w Warszawie nie powaliły rządzących. Stało się tak z wielu powodów, także żelaznej kontroli nad służbami specjalnymi i prokuraturą. Ale i dlatego, że były to historie zagmatwane, bez wyraźnych dobrych i złych bohaterów. Wielu Polaków miało prawo je odbierać jako refleksy niejasnych rozgrywek biznesowych na szczytach, bez wpływu na ich życie.
A scenariusz serialu o wójcie z Pcimia robiącym zawrotną karierę uwieńczoną posadą w Orlenie? Donald Tusk uczcił ją wpisem na Twitterze w swojej nowej poetyce. „Okradają własny naród w czasie tragicznej zarazy. Ich rządy przejdą do historii jako czas hańby. Trzeba to wreszcie głośno powiedzieć”. To znaczy, ściśle mówiąc, dawny lider PO, dziś szef Europejskiej Partii Ludowej nie napisał, że chodzi mu szczególnie o tę aferę. Pobieżny przegląd mediów społecznościowych z ostatnich miesięcy pozwala twierdzić, że rozsierdzeni wyborcy opozycji wierzą, że w PiS nieustannie kradną, że wszystko temu służy, a historia Obajtka to tylko jedna z wielu ilustracji tej niepodlegającej dyskusji tezy. Tusk jest po części animatorem, a po części więźniem takiego podejścia.
A przecież Obajtka nie złapano na kradzieży czegokolwiek. Serial o nim jest raczej opowieścią o kimś, kto nie umie wytłumaczyć się ze swojego majątku, kto tworzy wokół siebie personalny układ (taki klasyczny!), awansuje znajomków bez opamiętania i prowadząc interesy poza Orlenem, korzysta ze wsparcia z budżetu. Ale w sumie raczej obchodzi prawo, niż je łamie. Nagina giętkie przepisy i potłuczone dobre obyczaje.
Nawet założycielska wina, zarządzanie firmą w czasie, gdy był wójtem (i kiedy nie był nawet kandydatem na zwornik pisowskich biznesów), to ledwie supozycja. Przecież doradzanie swoim dawnym biznesowym partnerom bez formalnego podejmowania decyzji to metoda, jak słyszymy, wielu postaci, które przeszły z sektora prywatnego do służby publicznej.
Piszę to wszystko nie po to, żeby usprawiedliwiać Obajtka. Jego sprawa jawi mi się jednak jako kolejny odcinek serii, która miała już wiele sezonów. Rzeczywiście, nagromadzenie wielu barwnie brzmiących detali równocześnie zdaje się bić jakieś rekordy, ale czy dlatego, że to taka szczególnie potworna postać, czy może dlatego, że inaczej niż w przypadku wielu innych aktorów na naszym polityczno-biznesowym podwórku tym razem staranniej prześwietlono jej przeszłość?
Moralistom z opozycji przypomnę, że całkiem niedawno nie chcieli podjąć jakiejkolwiek rozmowy o wielu nieruchomościach prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza ani o źródłach jego majątku. Że traktowali pytania o to, prawda, zadawane przez wyjątkowo napastliwą i jednostronną politycznie TVP, jako wielki skandal. Czy gdyby pod wpływem obecnego serialu, także napastliwego, choć realizowanego przez media komercyjne, ktoś zamachnął się na życie prezesa Orlenu, Obajtek nie byłby kolejnym kandydatem na obiekt kultu, tyle że w gronie drugiego plemienia?
Oczywiście, w tle mamy i wrażenie nadmiernej pobłażliwości prokuratury, i domniemania dotyczące związków naszego bohatera z przestępcami. Tyle że padają rutynowe objaśnienia: został pomówiony. Czy nie tak jak marszałek Senatu Tomasz Grodzki, broniony właśnie tytułem „Haki na Grodzkiego” w tej samej „Wyborczej”? Owszem, dr Grodzki był obiektem polowania CBA. Ale przeciw niemu też ktoś zeznaje. A jeśli sięgnąć do starszej historii, znajdziemy jeszcze bardziej malownicze kwiatki. Jako autorytet w sprawie Obajtka wystąpił już nawet były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Czy to nie on układał z Janem Kulczykiem skład rady nadzorczej Orlenu? A czy wokół tej firmy nie kręcili się za rządów SLD międzynarodowi aferzyści i rosyjscy szpiedzy?
Wina PiS nie polega na stworzeniu jakiegoś wyjątkowego w dziejach III RP systemu. Raczej na podtrzymywaniu dobrze znanych mechanizmów, a czasem ich wzmacnianiu. Oto w 2012 r. dziennik „Puls Biznesu” zamieścił listę 428 członków PO, ich krewnych i protegowanych zatrudnionych w spółkach Skarbu Państwa, i to bynajmniej nie na stanowiskach woźnych czy sprzedawców. PiS obiecywał gromko ukrócenie takich praktyk. Mariusz Błaszczak (dzisiaj szef MON) zapowiadał wtedy projekt ustawy wymagającej rejestrowania i ujawniania takich przypadków.
Skrupuły zniknęły?
Z tych obietnic nic nie zostało. Sądzę nawet, że dziś krewnych i znajomych ludzi PiS byłoby w takich miejscach więcej. Przy czym nie chodzi tu tylko o działaczy partyjnych, ich żony, kochanki i dzieci. Jeśli Obajtek zatrudniał agentkę CBA, która pracowała wcześniej w delegaturze biura kontrolującej jego oświadczenia majątkowe, mamy ilustrację patologii jak na dłoni. Dziurawe prawo i nieczuły na jakikolwiek odruch opinii publicznej obyczaj.
Dlaczego tych przypadków będzie dziś więcej? Bo mamy do czynienia chyba nie tylko z ustępstwem Kaczyńskiego na rzecz pokus swoich ludzi. Czymś w rodzaju postawy Cezara z piosenki Jacka Kaczmarskiego: „Proste prośby żołnierzy te same są od lat. A Juliusz Cezar milcząc zabaw nie zabrania”. Choć ten motyw występuje także. Wszak ludzie prawicy wciąż muszą odreagować swoje dawne, czasem nawet autentyczne, krzywdy.
Można się w tym domyślać (choć dowodów nie znajdziemy) świadomej kalkulacji. Donald Tusk jako premier unikał personalnych kontaktów z wielkim biznesem, bo miał poczucie, że sama natura jego polityki raczej potentatom odpowiada, i tym krajowym, i tym zagranicznym. O to dbał resort finansów, z niezawodnym wiceministrem od kontroli skarbowej Andrzejem Parafianowiczem. Raczej mało asertywna wobec silnych polityka fiskalna była gwarantem, że na styku biznes–rząd rzadko dochodziło do burz w szklance wody. Zawsze można było dodatkowo postraszyć biznesmenów populistyczną prawicą.
Kaczyński odbiera świat biznesu jako potencjalnie sobie wrogi. I dlatego spółki Skarbu Państwa, czy szerzej sektor państwowy, to nie tylko źródło synekur, co występowało i za czasów PO – by przypomnieć kariery Aleksandra Grada, byłego ministra skarbu w Polskiej Grupie Energetycznej Energia Jądrowa, czy Krzysztofa Kiliana, szarej eminencji Platformy, jako prezesa całej PGE. Nie, dla niego sowicie opłacani szefowie spółek państwowych to zaczyn nowej elity biznesowej. Zauważmy, że sam Obajtek nie jest działaczem PiS wysłanym w teczce do gospodarki, raczej kimś dokooptowanym. Pierwsze duże pieniądze zrobił jeszcze przed rokiem 2015, czyli zanim PiS sięgnął po władzę.
To pochodna szerszej filozofii: skoro rozmaite sfery niepaństwowej aktywności obywateli są raczej antyprawicowe, my próbujemy przy pomocy państwa zapewnić przynajmniej namiastkę równowagi. Dotyczy to i rozmaitych finansowych transferów za pośrednictwem spółek Skarbu Państwa. Przed 2015 r. oskarżano Platformę, że jest ich profitentem, nawet jeśli nie ona sama, to różne przedsięwzięcia z nią związane. Orlen za czasów prezesa Jacka Krawca (szefował koncernowi od 2008 do 2015 r.) też wymieniany był często w tym kontekście. Kaczyński postanowił odwrócić wektory tych przepływów. Tylko tyle.
Nie przewidział jednak, że konsekwencje pojawią się szybko i będą zabójcze. W miejsce utrwalonych tradycją zwyczajów dawnej oligarchii pojawił się drapieżnik (lub może drapieżnicy, ale Obajtek to na razie najbardziej widowiskowy przykład), który zaczął wzburzać spokojną toń. Pomimo osłony służb i prokuratury nie zbudował jednak czegoś na tyle trwałego, aby mógł liczyć na ciche przyzwolenie wszystkich. Przeciwnie, jego wrogowie z kręgów biznesu i opozycji byli w stanie zorganizować przeciw niemu akcję, używając czasem prawdziwych, a czasem przerysowanych oskarżeń, anegdot i memów.
Jeszcze w 2016 r. Kaczyński był zszokowany wystawnym trybem życia szefów i funkcjonariuszy spółek Skarbu Państwa, kiedy przekonał się o nim na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Stało się to powodem dymisji ministra Jackiewicza. Najwyraźniej jednak nie znalazł metody, aby upilnować Obajtka, jego pokus i tajemnic. Obajtek jako prezes Orlenu (a wcześniej szef Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa oraz grupy Energa) umiał zbudować sobie własny system wpływów w PiS i w rządzie, możliwe że gdzieś za kulisami stawiał warunki, przedstawiał się jako niezbędny. I możliwe też, że skrupuły Kaczyńskiego zniknęły. Jego legendarny niegdyś ascetyzm może być tylko historią.
Jak to wszystko się przełoży na nastroje społeczne? Serial jest miejscami widowiskowy, ale wciąż zbyt zawiły. Część wyborców PiS może nawet docenić przebojowość wójta Pcimia, ci po stronie opozycji, którzy drwią sobie z tej miejscowości, sami do tego zachęcają. Część może zwątpić, przypomnieć sobie uwagę Lecha Kaczyńskiego: „jeżeli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”.
Tyle że w czasie, kiedy życie publiczne jest jedną wielką wojną, odróżnienie oskarżeń uzasadnionych od tych rytualnych jest coraz trudniejsze. W Polsce, gdzie celebryci lżą piłkarza Roberta Lewandowskiego, bo przyjął odznaczenie od prezydenta Dudy, wielu uzna, że Obajtka atakują tylko dlatego, że jest „z tamtej strony”.
Cnota i rubel
Możliwe, że Kaczyński sam nie wie, jaki szykuje nam finał tej historii. Cnota została stracona, zresztą już dawniej, hasła antykorupcyjne PiS brzmią dziś sztucznie. Naturalnie, co inteligentniejsi zwolennicy prawicy będą tłumaczyć, że cynizm w budowaniu finansowego zaplecza jest konieczną do zapłacenia ceną. Za co? Za to, że Polska ma wciąż bardziej tradycyjne w sprawach obyczajowych ustawodawstwo od zachodniej Europy. Albo za to, że odniesiono pewne sukcesy w budowaniu skuteczniejszego systemu fiskalnego i zapewnieniu Polakom socjalnych transferów.
Czy nie będzie jednak tak, że „cnotę straci, a rubla nie zarobi”? Prezes PiS lubi to powiedzonko. Jeśli za pół roku, czy rok, pozbędzie się Obajtka, będzie musiał się rozstać z marzeniem o politycznej dominacji nad polską gospodarką, tak jak Viktor Orbán dominuje nad węgierską. Z wielu powodów nad Wisłą „prawicowej oligarchii” nie daje się zbudować. Jeśli Kaczyński Obajtka zostawi, też jednak węgierskiego modelu raczej nie skopiuje. A może na dokładkę przegrać wybory. Z drugiej strony i tak mogą być przegrane. A czy pognębienie Obajtka byłoby dobrą lekcję dla tysięcy miernych, biernych, ale wiernych?
Politycznie ten dylemat nie jest aż tak wielki. Obajtek nie był nigdy człowiekiem rozpatrywanym serio przez Kaczyńskiego jako kandydat na najwyższe urzędy. Choć wygodnie było szefowi PiS szachować takim wrażeniem Mateusza Morawieckiego, który teraz pewnie odetchnął. Sam prezes Orlenu też lubił, gdy krążyły takie plotki. Flirtował z wrogami Morawieckiego – z Beatą Szydło, która uruchomiła jego karierę, ze Zbigniewem Ziobrą, choć starał się o dobre relacje z wszystkimi, także z premierem. Ale pewnie mu doniesiono, że prezes PiS mówi o nim swoim współpracownikom: „Ten pan z fatalną polszczyzną”.
Kaczyński ruszył mu na ratunek, bo był wdzięczny za zakup spółki Polska Press, to zdawało się być pierwszym krokiem do przebudowy rynku, nie tylko medialnego. Ale premiera w nim nie widział. Teraz musi postanowić, jakie wnioski społeczne wyciągnąć z całej tej historii.
Innym pytaniem jest to, czy opozycja ma dziś receptę na takie patologie. Odpowiadam raczej przecząco. Z wypowiedzi, programów partyjnych i natury układów polityczno-towarzyskich wynika tylko pomysł na wielką czystkę – jako lek jedyny.