Na naszych oczach wygaszane są zdolności produkcyjne europejskiej gospodarki. Dzieje się to za sprawą unijnych polityk klimatycznych. Nazywanie „populistą” albo „ruskim agentem” każdego, kto ośmieli się powiedzieć o tym głośno, to jedna z najgłupszych i najbardziej szkodliwych rzeczy, jakie Europa wymyśliła w swojej najnowszej historii.
/123RF/PICSEL
To nie jest przypadek, że nigdy – ani w Polsce ani nigdzie w Europie – nie odbyła się żadna debata o rachunku zysków i kosztów związanych z wprowadzeniem przez Komisję Europejską kolejnych elementów radykalnej polityki klimatycznej. Mamy być – niestety – niczym dzieci we mgle. Przerażone, skołowane i bezsilne wobec tego, co się im przytrafia. Plan jest taki, byśmy byli niczym owi mieszczanie z satyry Tuwima. Mamy wszystko widzieć oddzielnie. Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo. Pod żadnym pozorem nie wolno łączyć kropek. To jest – zdaniem liderów naszej debaty – zbrodnia absolutna. Populizm, demagogia i działanie na korzyść „wiadomych sił”.
Reklama
Doniesienia o likwidacjach i zwolnieniach budzą niepokój
Jakie rzeczy mamy widzieć osobno? Na przykład mnożące się od pewnego czasu doniesienia o tym, że kolejny zakład przemysłowy likwiduje swoją działalność. Spójrzmy tylko na Polskę. Ostatnio zapadł wyrok na walcownię rur „Andrzej” w Zawadzkiem na Opolszczyźnie (450 osób do zwolnienia). Wcześniej była zapowiedź zamknięcia fabryki opon w Olsztynie. I tak dalej. Nie ma tu jeszcze mowy o zjawisku powszechnym. Jednak po latach doniesień o najniższym w historii bezrobociu oraz dobrej koniunkturze te informacje brzmią jak coraz częstsze fałszywe dźwięki w miłej dla ucha symfonii, do której sprawnego wykonania zaczęliśmy się powoli przyzwyczajać.
Analizując przyczyny tych likwidacji i zwolnień powraca wciąż jedno wyjaśnienie – utrata opłacalności produkcji. W ekonomii taka informacja może oznaczać dwie rzeczy. Wzrost kosztów albo spadek przychodów. A często i jedno i drugie na raz. Zacznijmy od końca. Z utratą konkurencyjności z powodu braku przychodów mamy do czynienia przede wszystkim wówczas, gdy uderza recesja. To właśnie spadek koniunktury w całym otoczeniu gospodarczym sprawia, że – mówiąc najprościej, jak się da – nie ma zbytu i popytu na nasze towary. W efekcie do przedsiębiorstwa nie napływają pieniądze, a opłacalność przedsięwzięcia diabli biorą. Tylko że to nie jest ten przypadek. Polska wciąż jest daleka od recesji czy nawet zastoju. Jako organizm gospodarzy mamy w sobie wiele wigoru i dynamiki. Gospodarstwa domowe bardzo rozbudowały w ostatniej dekadzie swoją siłę nabywczą. Transfery społeczne i polityki równościowe poszerzyły rynek aktywnych konsumentów. Dzięki temu nawet bardzo trudne momenty ostatnich lat (pandemia, wojna) przechodziliśmy i przechodzimy dzielniej, niż wieszczył nam niejeden pesymistyczny obserwator. Krótko mówiąc: opowieść o gospodarce, która się przytkała, to nie jest historia o nas. Polska z połowy trzeciej dekady XXI wieku to nie jest ten przypadek.
Co się zatem dzieje? Czy chodzi o koszty? To już bardziej prawdopodobne. Pytanie tylko, które koszty? Zatwardziały liberał powie wam, że to efekt wzrostu płac (w tym płacy minimalnej), a co za tym idzie, nadmiernego wzbogacenia się społeczeństwa. Wedle tej narracji praca stała się w Polsce zbyt droga i przemysł zaczyna tracić dawną konkurencyjność. Pompowaną w przeszłości dużymi zasobami taniej siły roboczej gwarantującej wytwórcom i inwestorom duże zyski. Czy tak jest w istocie? Pozwolę sobie na głos polemiczny. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, rzut oka w statystyki pokazuje, że Polska ostatnich lat to nie tylko wyższe płace. Ale także jeden z najwyższych w Europie wzrostów produktywności pracy. Oznacza to, że nasze towary – owszem – są wytwarzane drożej, ale i ich cena sprzedaży (a co za tym idzie, zyski wytwórców) rośnie. W efekcie nie powinno być mowy o spadku opłacalności produkcji. Przeciwnie: oto nasza gospodarka przesuwa się w górę globalnych łańcuchów wartości dodanej. I po drugie. Nawet jeśli koszty pracy rosną, to z makroekonomicznego punktu widzenia jest to dobra wiadomość. Oznacza bowiem bogacenie się społeczeństwa i lepszy popyt krajowy, który działa niczym naturalny mechanizm antykryzysowy. Nie pozwala wytwórcom wpaść w problemy ze zbytem, a gospodarce stoczyć się w przepaść recesji.
Koszty produkcji w Polsce i Europie rosną
A może mamy jakieś inne koszty, które rosną ostatnio na potęgę? I może to właśnie one czynią naszą produkcję nieopłacalną? Bingo! I tak dochodzimy do wspomnianej na wstępie polityki klimatycznej UE. Przez wiele lat istniała ona bardziej na papierze niż w rzeczywistości. Dopiero w ostatnich latach zaczęła mieć realny wpływ na gospodarczą rzeczywistość. Dziś trudno już od niej jednak abstrahować. Niezwykle rozedrgany (i podatny na powstawanie baniek spekulacyjnych) rynek handlu emisjami, dekarbonizacja wymuszająca przechodzenie na superdrogą (i niesamowicie dotowaną z pieniędzy publicznych) zieloną energię. Wzrost cen gazu, który był bezpośrednim efektem zapędzenia się Europy (pod wpływem Niemiec) w brak solidnej energii rezerwowej. Kolejne fazy ograniczeń emisji (Fit For 55) czyniące z energii jeszcze droższy rarytas. Konieczność kosztownych inwestycji w energetykę odnawialną, co podbija ceny szeregu metali potrzebnych do produkcji zielonych technologii.
Wszystko to razem sprawia, że koszty produkcji w Europie rosną. Dotyczy to także Polski. Efekt może być tylko jeden. To wygaszanie sporej części zdolności produkcyjnych Unii Europejskiej i zastępowanie potrzebnych towarów własnych importem. Importem, który musi zostać potem obłożony cłem, by uniknąć zjawiska znanego w literaturze jako „carbon leakage”. Czyli ucieczki z produkcją do miejsc, gdzie względy ekologiczne nie są brane pod uwagę.
Wszystko to bardzo realne zjawiska ekonomiczne. Jednocześnie mówić o nich głośno i wyraźnie uchodzi od lat za rodzaj zbrodni albo przynajmniej grubego nietaktu. I zaraz sprowadza na głowę oskarżenie o klimatyczny denializm albo sprzyjanie „wiadomym siłom”. W ten sposób realny rachunek zysków i strat polityk ekologicznych jest od lat blokowany. Tak fałszuje się rzeczywistość wokół nas. Publikę skazując na trwanie we wspomnianej mgle. A nas wszystkich na wielkie ekonomiczne i cywilizacyjne turbulencje. Niestety, ale tak właśnie będzie, jeśli nie zaczniemy bronić się przed „zieloną deindustrializacją”, która jest nam właśnie narzucana bez pytania o zdanie.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. Polsat News