Wśród kilku decyzji, które ma do przemyślenia rząd, muszą znaleźć się też dotyczące systemu bankowego w Polsce. To pytania fundamentalne – czy Polska w ogóle potrzebuje banków? A jeśli tak – to do czego? Jeszcze 10 lat temu można było sobie w ogóle nie zadawać takich pytań. Dzisiaj banki stały się problemem, zamiast być rozwiązaniem problemów.
/123RF/PICSEL
Przez dwie dekady – pomiędzy połową lat 90. zeszłego stulecia a połową dekady po wielkim globalnym kryzysie finansowym – banki rozwiązywały najbardziej istotny polski problem. Była nim niska dostępność kapitału dla szybko rosnącej gospodarki. Banki dawały przedsiębiorstwom dźwignię. Dostarczały również prefinansowanie i współfinansowanie funduszy unijnych, dzięki czemu samorządy brukowały chodniki, oświetlały mroczne zaułki, a gospodarka rosła przeciętnie w tempie o 1,5 punktu proc. szybszym. Banki „dowiozły”.
Banki – to także fakt – przez całą potransformacyjną historię nie radziły sobie dobrze z kredytowaniem hipotek. Bo inflacja była za wysoka, a pieniądz – za drogi.
Reklama
Czy Polska ma jakieś problemy, które banki mogłyby pomóc rozwiązywać teraz? Największy problem gospodarka ma z trwającą przez osiem ostatnich lat inwestycyjną zapaścią, brakiem czystej energii i nienadążaniem za technologiczną zmianą. Wiadomo przy tym z góry, że banki polskie już są za małe, żeby sfinansować większość wielkich projektów inwestycyjnych, takich jak zbrojenia, energetyka jądrowa, czy morska energetyka wiatrowa. Prawdopodobnie wielkie i najbardziej kosztowne projekty będą i tak finansowane przez zagranicę. Są jednak poglądy twierdzące, że polskie banki też mogłyby się przydać.
– Potrzebujemy mocnego sektora bankowego, który będzie w stanie wspierać rozwój – mówił wiceprezes PKO Banku Polskiego Piotr Mazur na konferencji poświęconej prezentacji zeszłorocznych wyników banku.
Polityka PiS wobec sektora bankowego…
Zobaczmy, w jakim stanie są polskie banki. Osiem lat rządów PiS doprowadziło do dramatycznych w skutkach zmian strukturalnych i funkcjonalnych w sektorze. W zaprojektowanym przez PiS ustroju społeczno-gospodarczym system bankowy miał mieć zupełnie inne miejsce niż w większości krajów o gospodarce rynkowej. Po pierwsze – banki były po to, żeby można je było łupić. Skoro w bankach są pieniądze, to znaczy, że można je z nich zabierać. I za zmiany w sektorze bankowym PiS zabrał się od wprowadzenia podatku bankowego.
Banki odpowiedziały na to pokornie, jak Chór Ludu w znanej sztuki: „ssij nas, ssij nas panie”. Ale nieśmiało pragnęły zaznaczyć, że podatek od aktywów jest złym pomysłem, bowiem zniechęca je do udzielania kredytów, a zachęca do kupowania emitowanych przez państwo obligacji. Dzięki tak skonstruowanemu podatkowi państwo wyssało z banków 35,4 mld zł, a przy okazji zubożyło gospodarkę o blisko 185 mld zł kredytów – podają wyliczenia Związku Banków Polskich.
Problem polega na tym, że – w świetle osiągniętych po ośmiu latach rezultatów – ograniczenie akcji kredytowej było rządowi PiS na rękę. Bo banki – według jego koncepcji – wcale nie miały służyć do tego, do czego służą w większości krajów, czyli do transformowania oszczędności na kredyty, kierując się przy tym profesjonalną oceną ryzyka. Banki miały służyć do tego, żeby pobierać oszczędności od ludności i kredytować nimi rząd, kupując bez ograniczeń jego obligacje.
Dzięki tej polityce – wzmocnionej jeszcze po wybuchu pandemii – udział kredytów dla sektora niefinansowego w aktywach banków obniżył się średnio z 53,1 proc. jeszcze w 2019 roku do 31,9 proc. na koniec zeszłego roku. Niebotycznie wzrósł natomiast udział instrumentów dłużnych (głównie obligacji skarbowych) w ich aktywach. Jeszcze w 2019 roku stanowiły one 22,9 proc. gdy na koniec zeszłego roku – 33,4 proc. Banki w ten sposób przestają być instytucjami kredytowymi, a stają się skarbnikami rządu.
…i jej skutki
Wskutek polityki rządu PiS w latach 2015-23 do gospodarki popłynęło o 400 mld zł mniej kredytów niż tego potrzebowała, by utrzymać odpowiedni poziom amortyzacji. O tyle właśnie urosły w tym czasie bankowe portfele papierów skarbowych. Podaż kredytów dla przedsiębiorstw obniżyła się natomiast z 6,5 proc. PKB w 2017 roku do 4,5 proc. PKB w 2023 roku.
Trzecia zmiana, jaką wprowadzali polityka PiS wobec sektora bankowego, polegała na tym, że banki miały służyć do redystrybucji korzyści, głównie dla kredytobiorców. Brak uregulowań prawnych dotyczących rozliczeń unieważnionej umowy o kredyt we frankach doprowadził do utworzenia przez banki ok. 60 mld zł rezerw na potencjalne roszczenia frankowiczów. Wakacje kredytowe z lat 2022-23 spowodowały dodatkowo ok. 14 mld zł strat. To nie tylko obniża zyski banków, ale przede wszystkim powoduje brak możliwości odtwarzania przez nie kapitału.
ZBP wyliczył, że sama potrzeba zwiększenia stopy inwestycji w Polsce do poziomu średniej unijnej, czyli do ok. 22,5 proc. PKB pociąga za sobą konieczność wzrostu inwestycji o 6 punktów proc. PKB, a więc o ok. 190 mld zł rocznie. Żeby takiemu finansowaniu gospodarki sprostać, kapitały banków powinny rosnąć średnio o 45 mld zł rocznie. Przypomnijmy, że cały rekordowy zysk banków za 2023 rok wyniósł 27,9 mld zł, a w tym roku – według prognoz – wyraźnie się zmniejszy.
– Priorytetem staje się zapewnienie warunków zapewniających wzrost kapitałów banków dla istotnego rozwoju akcji kredytowej – mówił podczas niedawnej konferencji prasowej ZBP wiceprezes Włodzimierz Kiciński.
Co rząd powinien zmienić
W jaki sposób nowy rząd może zmienić politykę wobec banków, by sprzyjała odbudowie możliwości sektora? Jedną z pierwszych decyzji, jaką podjął, było… przedłużenie na kolejny rok „wakacji kredytowych”. Oczywiście – to nie takie same, powszechne i „wypasione wakacje” jak za rządów PiS, „wakacje” dla „każdego” i bez kryteriów dostępu. Nie mają, jak poprzednie, dawać największych korzyści posiadaczom wysokokwotowych kredytów, a więc ludziom – z racji wysokiej zdolności kredytowej – zamożnym, a przeciwnie – przynieść ulgę raczej uboższym i rodzinom wielodzietnym. Nie można powiedzieć, że rząd kontynuuje w ten sposób politykę PiS wobec sektora. Ale wychodzi z butów uszytych przez PiS bardzo ostrożnie.
Znacznie trudniej będzie mu przeprowadzić ustawę regulującą podział strat przy kredytach we frankach. W wyniku orzeczeń Trybunału Sprawiedliwość Unii Europejskiej, frankowicze uzyskali korzyści prawdopodobnie przekraczające nawet ich marzenia, i interwencja prawna państwa powinna je teraz ograniczyć. To będzie bardzo trudna decyzja, bo wiadomo jak w przeszłości politycy zbijali kapitał na roszczeniach frankowiczów, wodząc ich zresztą za nos.
Podatku bankowego nowy rząd nie zniesie – zresztą same banki mówią zgodnie: „ssij nas panie”. Ale koniecznie powinien zmienić jego podstawę. Być może sam „podatek bankowy” powinien zastąpić po prostu wyższą stawką CIT dla instytucji kredytowych lub też jakimś rodzajem windfall tax. Gotowe są rozwiązania w wielu innych krajach i zaadoptowanie ich nie powinno stanowić dużego problemu.
Ważnym i wieloaspektowym problemem będzie stworzenie nowych fundamentów dla kredytowania mieszkań. Banki już bardzo dokładnie widzą ryzyka kredytowania hipotecznego i niektóre ograniczają rozmiary tego biznesu. Zmiany te wymagają kilku strategicznych rozstrzygnięć.
Diabeł tkwi w hipotekach
Po pierwsze – przemyślenia wymaga, jaka część polskiego społeczeństwa jest w stanie zaspokajać swoje potrzeby mieszkaniowe poprzez kredyt hipoteczny, że powinien to być stosunkowo niewielki odsetek, mający rzeczywistą, a nie naciąganą zdolność kredytową, choćby poprzez takie programy rządowe jak tzw. Bezpieczny kredyt 2 proc. rządu PiS.
Dlatego nowy model kredytowania hipotecznego powinien uwzględniać całość polityki mieszkaniowej biorącej pod uwagę także to, że dla ok. 90 proc. polskiego społeczeństwa zaspakajanie potrzeb mieszkaniowych poprzez hipotekę powinno po prostu nie być dostępne. Bo inaczej kredytobiorcy, banki, a w końcu i państwo proszą się o kłopoty w mniej lub bardziej odległej przyszłości.
Po drugie – saga frankowa pokazała ryzyka prawne dla banków związane z długoterminowymi umowami hipotecznymi. Państwo powinno dołożyć wszelkich starań, by przywrócić pewność kontraktów, a być może także rozważyć, jaką odegrać rolę w podziale ryzyka. Rozwiązania są już proponowane, w tym przez ekspertów Europejskiego Kongresu Finansowego. Trzeba nad nimi dyskutować, dopracowywać. I wprowadzać w życie.
Po trzecie – narzucona przez byłego premiera Mateusza Morawieckiego tzw. reforma wskaźników referencyjnych płynie od rafy do mielizny jak mocno podchmielony statek. Szczęśliwie środowisko bankowe wykazało się w jej wprowadzaniu ostrożnością. Ale reforma jest konieczna. Rząd powinien mieć wizję takiej reformy, choć we wszystkich krajach za jej przeprowadzenie odpowiedzialny był bank centralny.
Po czwarte – banki finansują długoterminowe kredyty hipoteczne z krótkoterminowych depozytów, których akurat teraz mają nadmiar. Nie zawsze tak musi być. Hipoteki powinny być finansowane z emisji długoterminowych papierów dłużnych – listów zastawnych. To znaczy, że będzie drożej. Taka decyzja jest jednak konieczna dla bezpieczeństwa systemu finansowego. Komisja Nadzoru Finansowego ma już gotowy projekt regulacji w tej sprawie.
Po piąte – wobec ryzyk związanych z udzielaniem kredytów hipotecznych na stopę zmienną, banki coraz częściej oferują kredyty na stałą stopę i już teraz stanowią one lwią część nowej sprzedaży. Problem polega na tym, że bank ponosi straty, jeśli klient spłaci kredyt przed ustalonym terminem, a łatwo to sobie wyobrazić w warunkach spadku stóp procentowych. Nie ma przepisów pozwalających bankom przed takimi stratami się zabezpieczyć, a są one konieczne.
W końcu państwo ma do rozważenia jeszcze bardziej zasadniczy problem. Czy zależy mu na tym, żeby ludzie odkładali pieniądze mając szansę, by chronić ich wartość, czy też na tym, by wartość tych pieniędzy topniała. Drenowanie banków pozwala zabrać ich zyski, ale tak naprawdę sięga dalej – po pieniądze oszczędzających. Rząd musi się zdecydować, czy zamierza kontynuować ten proceder.
Jacek Ramotowski
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. Polsat News