Jeśli by się okazało, że ciągnięcie w górę płacy minimalnej w tak gwałtowny sposób spowoduje zwiększenie bezrobocia wśród najniżej wykształconych albo jeśli podbije inflację wyraźnie powyżej celu, to znak, że trzeba się z reformy wycofać – pisze dla money.pl dziennikarz Kamil Fejfer.
Donald Tusk i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk (East News, Tomasz Jastrzebowski/REPORTER)
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, szefowa resortu pracy, we wtorek 22 maja zapowiedziała, że rząd będzie dążył do ustanowienia płacy minimalnej na poziomie 60 proc. średniej krajowej. Realizacja postulatu miałaby wynikać z konieczności dostosowania do nowych unijnych wymagań. Jak twierdzi portal Bankier.pl, deklaracja wywołała „popłoch wśród pracodawców”. Czy rzeczywiście przedsiębiorcy mają się czego obawiać? I czy ewentualnie tak wysoka podwyżka oznacza również wzrost cen?
Płaca minimalna. Zamieszanie po zapowiedzi ministry
Ministra rodziny, pracy i polityki społecznej stwierdziła, że „propozycja jest zgodna z dyrektywą Parlamentu Europejskiego”. Rzeczywiście do listopada bieżącego roku państwa członkowskie są zobowiązane do implementowania prawa o tak zwanych „adekwatnych wynagrodzeniach minimalnych w Unii Europejskiej”. Co do zasady jednak Unia nie narzuca konkretnego sposobu, w jaki powinny kształtować się najniższe dopuszczalne wynagrodzenia w poszczególnych krajach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz także: "Mocny argument". Ekspert mówi, jaka może być linia obrony prezesa Adama Glapińskiego
Wynagrodzenia minimalne uznaje się za adekwatne, jeżeli są sprawiedliwe w stosunku do rozkładu wynagrodzeń w danym państwie członkowskim i zapewniają godny poziom życia pracownikom zatrudnionym w pełnym wymiarze czasu pracy – czytamy w akcie prawnym.
„Adekwatność ustawowych wynagrodzeń minimalnych jest określana i oceniana przez każde państwo członkowskie z uwzględnieniem krajowych warunków społeczno-gospodarczych, w tym wzrostu zatrudnienia, konkurencyjności oraz sytuacji w regionach i sektorach. Określając adekwatny poziom ustawowych wynagrodzeń minimalnych, państwa członkowskie powinny brać pod uwagę siłę nabywczą, długoterminowe krajowe poziomy produktywności i ich zmiany, jak również poziomy wynagrodzeń, ich rozkład i wzrost” – mówi dalej dokument.
Zobacz także:
Rekordowy wzrost pensji Polaków. Wiele w tym udziału państwa [OPINIA]
Rozwiązanie proponowane przez Dziemianowicz-Bąk jest więc zgodne z prawem unijnym, ale nie wynika z niego wprost. A czy proponowana kwota nie jest za wysoka? Część pracodawców może sobie nie poradzić z tak dużymi podwyżkami – mogliby argumentować przeciwnicy wdrożenia tego rozwiązania. Na końcu wszystko i tak odczujemy w naszych portfelach – dodaliby. Co z tego więc, że osoby najmniej zarabiające dostaną więcej pieniędzy, skoro i więcej zapłacą za chleb? A więc po kolei.
Kluczowe sformułowanie
W informacji prasowej, którą resort pracy przekazał prasie, czytamy, że „Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej skłania się, aby orientacyjna wartość referencyjna określona była jako 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia”.
Określenie „orientacyjna” wydaje się tu kluczowe. Nie ma bowiem przecież jeszcze konkretnego projektu ustawy, wciąż trwają prace analityczne. Możliwe więc, że ostatecznie stanie na niższej wartości – na przykład na 55 lub 52 proc. Nawet jednak, jeśli resort zdecydowałby się na zastosowanie benchmarku 60 proc., to rozwiązanie mogłoby wchodzić w życie stopniowo. Na przykład w roku 2025 płaca minimalna mogłaby wynosić 52 proc. średniej, po czym rosłaby tak, aby dobić do określonej wartości na przykład za 5 lat.
Warto jednak zwrócić uwagę na pewną sprawę – otóż jeśli podnosimy płacę minimalną, to wraz z nią rośnie średnia płaca. I rośnie ona tym bardziej, im więcej osób pracuje na minimalnej. A w ostatnich latach w naszym kraju znacznie wzrosła liczba tych, którzy otrzymują najniższe wynagrodzenie. Jeszcze w 2020 r. według danych ministerstwa przytaczanych przez analityków PKO BP, minimalną krajową otrzymywało 1,5 mln osób. Ale w 2024 było to już ponad 3,5 mln osób. Skąd taki skok?
Przypomnijmy o rekordowej jak na ostatnie dekady inflacji, która w szczytowym momencie sięgnęła prawie 19 proc. rok do roku. Obecnie wysokość płacy minimalnej jest funkcją między innymi wzrostu cen: kiedy mamy do czynienia z wysoką drożyzną, to najniższa płaca rośnie dwa razy do roku. Dzieje się to w taki sposób, aby płace osób zarabiających najmniej goniły inflację. Z tym właśnie procesem mieliśmy do czynienia.
Od początku roku 2023 do dzisiaj płaca minimalna wzrosła o niemal 20 proc., dorzucając się tym samym do najwyższych wzrostów płac w historii Polski. Duże wzrosty płacy minimalnej spowodowały, że osoby, które zarabiały nieznacznie powyżej tej wartości, zostały „zgarnięte” przez podwyżki.
A jak wygląda stosunek najniższego wynagrodzenia do średniej na świecie? Zaznaczmy, że OECD i Eurostat – dwie wiarygodne międzynarodowe instytucje, które zajmują się porównaniami gospodarczymi – mają pewne opóźnienia w raportowaniu. W ostatnim czasie, z uwagi na podwyższoną na całym świecie inflację, wiele się działo na rynkach pracy – i trzeba o tym pamiętać.
Zajrzyjmy do danych tej pierwszej organizacji. W 2022 r. był jeden rozwinięty kraj na świecie, który zbliżał się z płacą minimalną do 60 proc. średniej krajowej i była to Nowa Zelandia. Następna w kolejce spośród zamożnych krajów była Słowenia, z płacą minimalną na poziomie 52 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Dalej znalazły się Francja, Wielka Brytania i Korea Południowa. Każdy z krajów z minimalną na poziomie około 49 proc. średniej. Polska była nieco dalej (ale również wysoko) z wynikiem 42 proc. Od tamtego czasu jednak w naszym kraju najniższa krajowa przebiła 50 proc. średniej. Co było wynikiem procesu, o którym pisałem wyżej.
Dane Eurostatu nieco odbiegają od informacji opublikowanych w OECD. Według tej organizacji w 2022 r. poziom proponowany przez Dziemianowicz-Bąk został osiągnięty w Słowenii. Minimalna płaca w Portugalii z kolei wynosiła 53 proc. średniego wynagrodzenia. Polska pozostawała w czołówce ze stosunkiem niecałych 48 proc. minimalnej do średniej.
To zresztą dość typowe w ostatnich latach dla naszego kraju. Jeśli chodzi o ten parametr, to wśród państw zamożnych (a takim właśnie krajem jesteśmy) okupujemy czołówki rankingów. Najniższa dopuszczalna prawem płaca w naszym kraju w porównaniu do średnich zarobków jest naprawdę wysoka. Ba, jeśli zrobimy poprawkę na siłę nabywczą, to jesteśmy w czołówce krajów europejskich.
I tutaj kilka szczegółów, jeśli chodzi o międzynarodowe porównania dochodów. Jak wiemy, przeliczanie złotówek na euro w celu porównania pensji nie ma większego sensu. To dlatego, że za równowartość 1000 euro można kupić zupełnie inną liczbę towarów i usług w Polsce, a inną na przykład w Niemczech. Dlatego ekonomiści stworzyli sztuczną walutę PPS (Purchasing power standard), aby niwelować te różnice. Teoretycznie więc za 1000 PPS można kupić taką samą liczbę towarów u nas i u naszego zachodniego sąsiada.
Zobacz także:
Euro w Polsce. Jaśniej się nie da. Rząd Tuska dostał sygnał od Polaków
Jak więc wygląda nasza najniższa krajowa w porównaniu do innych krajów, jeśli chodzi o PPS? Tu znów jesteśmy w czołówce. Polska minimalna w 2024 roku stanowiła równowartość 1500 PPS. Tyle samo, co w Irlandii. I niewiele mniej niż we Francji. Najwyższa minimalna była w Niemczech i Luksemburgu – wynosiła około 1800 PPS.
Czy to wszystko znaczy, że pomysł Dziemianowicz-Bąk należy wyrzucić do kosza? Nie, nie ma bowiem żadnego wykutego w skale przykazania, że Polska nie może być światowym liderem w choć jednym gospodarczym wskaźniku przekładającym się na jakość życia najmniej zarabiających.
Rzeczywiście wiele słyszymy, delikatnie mówiąc, sceptycznych głosów, zwłaszcza ze środowiska pracodawców oraz sprzyjających ich interesom komentatorów ekonomicznych i publicystów. Warto jednak sobie zdać sprawę z tego, że ów sprzeciw nie opiera się na „nienaruszalnych fundamentach ekonomicznych”.
W przypadku takich regulacji jak wysokość płacy minimalnej mamy do czynienia raczej z ważeniem racji i wdrażaniem pewnej filozofii gospodarczej, ekonomicznej i społecznej. Nie tyle jest to więc spór o to, „co jest dobre dla gospodarki”, ile o to „jakiej gospodarki chcemy”. To bardziej debata o akceptowalnym poziomie nierówności oraz pożądanym poziomie zamożności najuboższych pracowników, a nie o tym, „jak działa ekonomia”.
Podwyżki pensji to niekoniecznie wyższa inflacja
A co z argumentem o tym, że wysoka minimalna krajowa to podwyżki cen w sklepach? Nie ma prostej zależności. Przypomnijmy, że w ostatnich miesiącach mamy do czynienia z najwyższymi podwyżkami pensji w historii. I nie przekłada się to wprost na gwałtowny wzrost cen. Ostatnie miesiące to powrót do inflacyjnego celu NBP, który wynosi 2,5 proc. +/- 1 pkt proc. Nie twierdzę, że podwyżki w ogóle nie wpływają wzrost cen towarów i usług. Zazwyczaj jednak istotność tego czynnika jest przeceniana.
Trzeba mieć świadomość złożoności tej kwestii. Otóż na wskaźnik cen towarów i usług składają się setki tysięcy cen. A podwyżki płacy minimalnej mają wpływ tylko na ceny niektórych produktów. Dlaczego? Ponieważ produkcja jedynie niewielkiej ilości dóbr jest zdominowana przez osoby otrzymujące najniższą krajową. Jej podwyżka nie wpływa przecież na ceny usług IT ani na usługi fryzjerów, hydraulików, elektryków i na ceny książek.
Idźmy dalej: udział płac w ostatecznych cenach towarów wcale nie musi być duży. Istotne są również ceny energii, materiałów, inwestycje, spłaty zobowiązań zaciągniętych przez przedsiębiorców. Badania cytowane przez ekonomistkę prof. Annę Krajewską z Politechniki Warszawskiej w książce „Płaca minimalna” nie potwierdzają dużego wpływu najniższej krajowej na inflację.
Nie musi być więc tak, że znaczące podwyżki pensji minimalnej spowodują znaczący wzrost cen na półkach. Ale nawet jeśli na pewien czas podbiłyby one odczyty inflacji, to dla klasy średniej byłyby one niemal niezauważalne, a dla osób najmniej zarabiających wzrost cen byłby znacznie niższy niż wzrost ich pensji (tak zresztą działo się niemal co roku w ostatnich dekadach). Ergo ich dobrobyt by wzrósł.
Jest jeszcze jeden argument, któremu na koniec warto się przyjrzeć. Wraz z podwyżką płacy minimalnej przedsiębiorcy muszą również ciągnąć w górę resztę pensji, ponieważ nie byłoby sprawiedliwym, jakby osoby dopiero zaczynające pracę dostawały bardzo zbliżone stawki do tych, którzy na rynku są od dekady lub dłużej.
Tego argumentu nie da się zignorować, ale można też patrzeć na niego z innej strony – podwyżki najniższej krajowej dają realnie wyższe płace znacznie większej liczbie osób niż tylko tym, którzy zarabiają najmniej. Pracodawcy, wiedząc z dużym wyprzedzeniem, jak będą wyglądały stawki najniższego wynagrodzenia, mają czas, aby się do nich dostosować.
Czy więc tak radykalne podwyższenie najniższych płac jest z pewnością dobrym pomysłem? Cóż, odpowiedź na to pytanie – o ile rzeczywiście ten postulat zostałby zrealizowany – przyniesie praktyka ekonomiczna. Rządzący po prostu powinni się przyglądać skutkom wprowadzanych przez siebie polityk.
Kiedy rząd powinien się wycofać
Jeśli by się okazało, że ciągnięcie w górę minimalnej w tak gwałtowny sposób spowoduje zwiększenie bezrobocia wśród najniżej wykształconych, albo jeśli podbije inflację wyraźnie powyżej celu, to znak, że trzeba się z reformy wycofać. Albo ją nieco złagodzić. Na razie nie mamy żadnych naprawdę mocnych argumentów przeciwko temu rozwiązaniu. Za to mamy miliony ludzi, którzy chcieliby się zbliżać zarobkami i poziomem życia do klasy średniej.
Kamil Fejfer, dziennikarz piszący o ekonomii, gospodarce i kulturze, współtwórca podcastu i kanału na YouTube „Ekonomia i cała reszta”