Rosyjski dyskont Mere po nieudanej próbie podboju Europy Zachodniej wraca na rynek pod zmienioną nazwą. Dwa lata temu sieć hard dyskontów zniknęła również z Polski. Powodem był malejący popyt, a prawdziwe kłopoty sieci zaczęły się po rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
/HENDRIK SCHMIDT / dpa-Zentralbild / dpa Picture-Alliance via AFP /
Rosyjski dyskont Mere wraca pod nowym szyldem – od teraz sklepy sieci będą nosić nazwę MyPrice. Dyskont otworzył sklep m.in. w Opwijk pod Brukselą, czyli w tym samym miejscu, w którym debiutował w tym kraju. Przed wybuchem wojny w Ukrainie należąca do firmy Svetofor marka Mere była obecna w Rosji, Chinach, Kazachstanie i na Białorusi. Powoli wchodziła także na rynki zachodniej Europy – m.in. do Niemiec.
W sumie sieć posiadała 800 placówek – te były również w Polsce. Mere nad Wisłą miało jednak zaledwie 9 sklepów – pierwszy otwarto w lipcu 2020 roku w Częstochowie. Mimo zapowiedzi ekspansji, te spełzły na niczym, a ostatecznie marka wycofała się z naszego kraju.
Reklama
Mere to typowy dyskont – oferuje produkty wyłożone na paletach, a w celu obniżenia środków prowadzenia działalności klienci nie kupią w nim m.in. świeżych owoców czy warzyw. Można w nich za to znaleźć mrożonki, pakowane wędliny czy środki czystości, papier toaletowy, folię aluminiową, a nawet kapcie eksponowane na paletach w dużych pudłach. Sklepy oferują towar o 20 proc. tańszy niż w konkurencyjnych supermarketach.
Było Mere, będzie MyPrice. Stary sklep, nowa nazwa
Mimo zdecydowanie niższych cen niż u konkurentów, Mere nie przyciągnęło do siebie rzeszy klientów. Prawdziwym gwoździem do trumny okazał się atak rosyjskich wojsk na Ukrainę. Jak przyznali sprzedawcy w rozmowie z portalem echodnia.eu, „sprzedaż siadła w pierwszym tygodniu wojny” – klienci nie chcieli bowiem finansować rosyjskich firm.
Jak donoszą belgijskie media, po dwóch latach Mere wraca na rynek, ale ze zmienioną nazwą – od teraz dyskont ma nosić nazwę MyPrice, a koncept surowego wnętrza i produktów z takich krajów, jak Uzbekistan, ma pozostać bez zmian.
Na swojej stronie internetowej sieć twierdzi, że obecnie działa w dziesięciu krajach, ale nie znajdziemy na to potwierdzenia, poza trzema sklepami w Belgii, z tym że jeden nawet nie został jeszcze otwarty. To, że sieć chce po raz kolejny spróbować podbić Zachód, może świadczyć fakt, że informacje na swojej stronie tłumaczy na kilka języków – oprócz rosyjskiego, można wybrać również holenderski, angielski, francuski czy niemiecki.
W Belgii nie chcą rosyjskiego sklepu. Burmistrz: Jak będzie trzeba, to go zamknę
Najnowsze placówki otwierane są w Belgii, a dokładnie w Opwijk pod Brukselą, a także w Boussu oraz Boom. Sieć planuje otworzyć w tym kraju kolejnych od trzech do sześciu sklepów – z tym, że miało się to stać już w ubiegłym roku.
Władze miasta Opwijk nie są zadowolone z decyzji powrotu rosyjskiego dyskontu. – Nie na taki sklep czeka Opwijk – stwerdził burmistrz Inez Deconinck w rozmowie z telewizją VRT.
Swoje niezadowolenie wyraża także rada miejska Boom. – Skontaktowałem się z kolegami z Opwijk, gdzie supermarket też ma oddział, i tam były pewne problemy. Oni też mieli zastrzeżenia do działania tej sieci – powiedział burmistrz Boom Jeroen Baert.
Władze wszystkich miast obawiają się także, czy importowane są produkty znajdujące się na europejskiej liście sankcji nałożonych na Rosję w wyniku wojny w Ukrainie.
Burmistrz Boom nie zawaha się sięgnąć po radykalne środki. – Poprosiłem policję o monitorowanie sytuacji, jeśli zostanie zakłócony porządek publiczny. W razie problemów mogę zamknąć supermarket – zapowiedział Baert.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. INTERIA.PL