Niemcy są dziś jak facet z popularnego mema. Ten, który jedzie rowerem i wkłada sobie w szprychy gruby pręt. Rower się oczywiście wywraca, a on wygraża całemu światu trzymając się za potłuczone kolano.
/SOEREN STACHE / DPA / dpa Picture-Alliance /AFP
Nasi zachodni sąsiedzi mają problem. Oto tamtejszy Trybunał Konstytucyjny orzekł, że obchodzenie tzw. hamulca antyzadłużeniowego jest niezgodne z ustawą zasadniczą Republiki Federalnej. Na czym miało polegać to obchodzenie? Ano na tym, że niemiecki rząd od kilku lat finansuje część swoich wydatków poprzez znajdujące się poza budżetem fundusze specjalne. Powołano je do życia w czasie pandemii covid-19 – z resztą dokładnie tak samo jak u nas w Polsce. Właśnie po to, żeby państwo mogło szybko, sprawnie i bez niespodzianek równoważyć swoim obywatelom oraz biznesowi straty poniesione z powodu forsownych lockdownów.
Reklama
Sypać zaczęła się niemiecka koncepcja zielonej transformacji
Ale sytuacja wcale się nie unormowała. Gdy tylko skończyła się pandemia zaraz wybuchła wojna z Rosją. A wraz z nią niczym domek z kart zawaliła się budowana latami (głównie przez Niemców) architektura energetyczna w Europie. Oto gaz i ropa z Rosji przestały być tanie. A co za tym idzie sypać zaczęła się niemiecka koncepcja zielonej transformacji. Ona już wcześniej była bardzo droga. Teraz zaś koszt jej utrzymania stał się w zasadzie niemożliwy do udźwignięcia nawet dla samych pomysłodawców. Niemieckie gospodarstwa domowe oraz biznes zawyły z bólu i oburzenia. A establiszment przestraszył się, że jeżeli nic nie zrobi to przy okazji następnych wyborów będzie musiał się podzielić władzą z tzw. populistami.
Wybrany w roku 2021 roku rząd kanclerza Scholza postanowił więc, że utrzyma przy życiu wspomniane już „covidowe” fundusze specjalne. I właśnie przy ich pomocy będzie finansował wydatki idące na osłonięcie obywatelom i biznesowi kosztów transformacji energetycznej. Tylko, że właśnie w tym momencie do dyskusji włączył się Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe. Ogłaszając dwa tygodnie temu, że takie posunięcie jest sprzeczne z ustawą zasadniczą. A w Niemczech głos sądów to jest przecież rodzaj świeckiej świętości. A przynajmniej zawsze nim dotąd był.
Dlaczego Trybunał postanowił podstawić nogę Scholzowi? Sędziowie wskazują, że w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia raczej z kryzysem sprokurowanym na własne życzenie przez samą niemiecką klasę polityczną. W 2009 roku z inicjatywy niemieckiego rządu (wtedy Angeli Merkel w koalicji z Liberałami z FDP) nasi sąsiedzi wpisali sobie do konstytucji tzw. hamulec antyzadłużeniowy. Przepis ten w dosłowny sposób zabraniał prowadzenia przez rząd polityki wydatków publicznych opartej na deficycie budżetowym wyższym niż 0,65 proc. PKB. W ten sposób prawodawcy chcieli związać politykom ręce i faktycznie zabronić im zaciągania nowych długów. Warto pamiętać, że zapis ów był przez niemiecką dyplomację i publicystykę mocno wykorzystywany w następnych latach jako rodzaj bacika na inne zadłużone kraje strefy euro (na przykład na Grecję). Wedle zasady: zobaczcie jak się oszczędza i przestańcie jęczeć, że u was się tak nie da. Ta tzw. polityka „czarnego zera” (w języku niemieckim mianem „czarnych” określa się zapisy księgowe notujące nadwyżkę) była jakby ucieleśnieniem filozofii gospodarczej Angeli Merkel. Wieloletnia kanclerz lubiła porównywać dobrą politykę gospodarczą do prowadzenia budżetu domowego przez „zapobiegliwą szwabską gospodynię”, która nigdy nie wydaje więcej niż wynoszą jej dochody.
„Chory człowiek Europy”
Problem z hamulcem antzadłużeniowym jest jednak taki, że w praktyce gospodarczej stanowi on faktyczny mechanizm do długofalowego niszczenia własnej gospodarki. I to na dwa sposoby. Po pierwsze ogranicza politykom reagować na sytuacje zagrożenia – takie jak pandemia, wojna, kryzysy energetyczne czy finansowe. Co destabilizuje system polityczny i życie społeczne oraz ekonomiczne. Po drugie narzuca polityce gospodarczej kurs na ciągłe oszczędności – a to zawsze odbywa się kosztem wydatków rozwojowych oraz inwestycji. Oba te zagrożenia mszczą się na niemieckiej gospodarce właśnie teraz. Czyniąc z największego kraju Europy coraz bardziej „chorego człowieka kontynentu”. Pisałem o tym z resztą w tym miejscu już kilka tygodni temu.
Dziś jest jeszcze trudniej. Pole manewru berlińskiej koalicji jest w zasadzie zerowe. Tworzące je partie mają skrajnie różne filozofię podejścia do gospodarki. SPD i Zieloni chcieliby większych inwestycji (tym drugim zależy oczywiście na tym, by pozostać na proekologicznej ścieżce). Trzeci człon koalicji (czyli liberałowie) pryncypialnie sprzeciwia się jednak podwyżkom podatków, które mogłyby te wydatki sfinansować. Inna sprawa, że takie podwyżki podziałałyby zapewne prorecesyjnie. W tej sytuacji jedynym ratunkiem jest dług. Ale tego długu zaciągać nie wolno, bo zabrania tego konstytucja.
Kilka dni temu rząd Olafa Scholza zapowiedział, że „hamulec antyzadłużeniowy” będzie zawieszony. Jeśli tak się stanie to oznacza faktyczne złamanie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Reperkusje międzynarodowe oczywiście będą. A ci wszyscy, którzy mają z niemieckim przywództwem w Europie na pieńku dostaną do ręki kolejny argument, że oto Berlin jest jak klasyczny biblijny faryzeusz. Wymagający i arcykrytyczny wobec wszystkich wokoło. Ale jednocześnie niezdolny do postaw zgodnych z własną pryncypialnością.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. Polsat News