Populizm, z którym Polacy zderzyli się osiem lat temu, nie jest niczym nowym. Populiści rozmaitej maści w ciągu minionych 120 lat rządzili w 60 różnych krajach. Ich rządy charakteryzowało wiele wspólnych cech. Jak populiści zarządzali gospodarką, a raczej – jak ją dewastowali? Dokładnej analizy tego dokonali profesorowie SGH Andrzej Sławiński i Stanisław Kluza. Przedstawili ją podczas Open Eyes Economy Summit w Krakowie.
/Marek Bazak /East News
Rządy populistów wciąż nas intrygują, bo wiele razy w historii doprowadzały do spektakularnej gospodarczej katastrofy. Tak było (już kilka razy) w Argentynie czy w Wenezueli. Dlatego też uwaga skupiała się głównie na krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie np. w Argentyński peronizm stał się synonimem populizmu, a populistyczne junty trzymały tam władzę przez dziesięciolecia.
Populizm nie jest zjawiskiem typowym tylko dla tamtego regionu. Zagościł na dekady w Turcji, na Węgrzech, a przez osiem ostatnich lat – drążył Polskę. Za rok w USA będą wybory prezydenckie i wtedy okaże się, jak mocno światowe supermocarstwo zostało nim zarażone.
Reklama
Dzięki czemu populizm wygrywa? Obiecuje poprawę warunków życia szerokich rzesz ludzi i zmniejszenie nierówności dochodowych. Jak pisał Eric Protzer z Uniwersytetu Harvarda, korzenie populizmu tkwią głównie w nierówności szans na awans społeczny. Czy równościowej obietnicy populiści dotrzymują? Tylko do czasu. Na dłuższą metę – nigdy. Robią coś zupełnie odwrotnego.
– Celem polityki ekonomicznej rządów populistów nie jest utrzymywanie gospodarki w równowadze i zwiększanie jej efektywności, lecz podtrzymywanie popularności rządu, by zdobyć czas na zmiany instytucjonalne, które pozwolą populistom pozostać u władzy na stałe – mówił Andrzej Sławiński, były członek Rady Polityki Pieniężnej.
Czego pragną populiści
Populiści pragną, żeby ich kochano. Chcą, żeby ludzie mówili: „nigdy nam się nie żyło tak dobrze”. Chcą szybkich sukcesów. Dlatego stawiają na to, by przyspieszyć bieżące tempo wzrostu gospodarczego, bo gdy gospodarka rośnie, ludzie się bogacą. Do przyspieszenia tempa wzrostu potrzebują interwencjonizmu państwa, które – nie bacząc na skutki dla budżetu i inflacji – „dosypuje” pieniędzy do gospodarki. Dzięki temu na pewien czas podtrzymują popularność swoich rządów, a ludzie mówią, że nigdy nie żyło im się lepiej.
Ale po pewnym czasie interwencjonizm okazuje się mało efektywny. Wszyscy pamiętamy bliźniacze pylony elektrowni węglowej Ostrołęka C, z których zostały już kupy gruzu, żeby nie kłuły w oczy satelitów. Pojawia się także inflacja, która staje się zjawiskiem trwałym. Populiści wykręcają wtedy bezpieczniki demokratycznego państwa prawa, eliminują trójpodział władzy, pozbawiają autonomii instytucje, które były po to, by utrzymywać równowagę w gospodarce i zwiększać jej efektywność.
– Społeczeństwo jest niezadowolone, więc rządy populistyczne ograniczają demokrację. Na Węgrzech to już się stało – mówił Andrzej Sławiński.
We wszystkich krajach, w okresach rządów populistów rzucała się w oczy jeszcze jedna prawidłowość. Żeby zdobyć i zachować władzę, uciekali się oni do tworzenia i pogłębiania podziałów społecznych, do delegitymizowania opozycji oraz ograniczania możliwości działania organizacji społeczeństwa obywatelskiego i niezależnych mediów.
Dla rządów populistów charakterystyczne jest również to, że polityka pieniężna banku centralnego jest podporządkowana polityce fiskalnej, czyli polityce rządu. Póki nie pojawia się jeszcze inflacja będąca efektem ekspansji fiskalnej i pieniężnej, interwencjonistyczna polityka gospodarcza ma służyć wykazaniu zdolności populistów do dokonywania „cudów” gospodarczych. Idą w zaparte i robią swoje nawet wtedy, gdy z góry wiadomo, że „cuda” są na kredyt, a w konsekwencji doprowadzą do nierównowagi gospodarki.
Jak się populiści bogacą
Choć populizm obiecuje zmniejszenie nierówności społecznych, wcale nie prowadzi do większego egalitaryzmu. Populistom chodzi o wzbogacenie grup społecznych związanych z władzą. Populizm wcale też nie zwalcza neoliberalizmu, który często przywołuje jako wroga. Węgry upaństwowiły wprawdzie niektóre firmy mające zagranicznych właścicieli, ale robią wszystko by być rajem (także podatkowym) dla globalnych korporacji. W okresie rządów Fideszu wielkość subwencji dla korporacji zwiększyła się dwukrotnie i do ich kieszeni idzie 78 proc. wszystkich państwowych dotacji.
Rządy populistów mają także dobrą ofertę dla swoich popleczników z biznesu. Zapewniają im uprzywilejowany dostęp do zamówień państwa, czy też państwowych spółek, ulgi podatkowe. Przy okazji następuje spadek wydatków na cele społeczne, w tym na ochronę zdrowia, ograniczenia możliwości działania związków zawodowych, prywatyzacja szkolnictwa, które – jak na Węgrzech – przechodzi w ręce tamtejszych oligarchów związanych z rządzącą partią. Efekt rządów populistów to wzmocnienie nierówności, zwłaszcza nierówności szans, mimo że społeczeństwa wybierają ich z powodu egalitarystycznych obietnic.
– Populizm nie jest bezkosztowy (…) W krótkim okresie można mieć wrażenie, że populizm coś daje, ale w dłużm okresie prowadzi do deprecjacji państwa i życia obywateli – mówił Stanisław Kluza, były minister finansów i przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego.
Rządy populistów niemal z reguły doprowadzają do wysokiej inflacji. W ten sposób – na dłuższą metę – wyższe koszty ponoszą biedniejsi, gdyż to oni więcej wydają na podstawowe potrzeby, a równocześnie nie mogą chronić wartości swoich pieniędzy.
– Transferów socjalnych w dłuższym okresie nie da się utrzymać – powiedział Stanisław Kluza.
Czym jest „podatek inflacyjny”?
Biedniejsi w ten sposób płacą „podatek inflacyjny” wynikający ze wzrostu cen i utraty wartości oszczędności. Stanisław Kluza wyliczył, że Polacy w taki sposób zapłacili w 2022 roku ok. 150 mld zł „podatku inflacyjnego”, a w tym roku zapłacą kolejne 100 mld zł.
– W ostatnich trzech latach nastąpiło w Polsce przyspieszenie podatku inflacyjnego – powiedział.
Utrata wartości pieniądza obniża skłonność do inwestycji, co także przez osiem ostatnich lat widzimy w Polsce. Następuje pogorszenie konkurencyjności gospodarki i jej oligarchizacja. Spadają nakłady na edukację i naukę.
Rośnie natomiast dług publiczny. Stanisław Kluza przestrzega przed traktowaniem relatywnie niskiej relacji długu do PKB (jak w Polsce, gdzie dług wynosi poniżej 50 proc. PKB) jako tzw. bezpiecznego wskaźnika.
– To strasznie mylący komunikat mówiący o spadku wskaźnika długu do PKB. Słyszeliśmy to już w Wenezueli i w Turcji w ostatnich latach – powiedział.
Najważniejsze jest to, jakie są koszty obsługi długu i kto go kupuje. A te w Polsce wzrosły z ok 20 mld zł w ubiegłych latach do ponad 60 mld zł w przyszłym roku. Dodatkowo NBP kupił obligacje skarbowe za 150 mld zł.
– Dług publiczny kupuje się za nasze oszczędności. Jeśli spada ich siła nabywcza, jesteśmy w stanie mniej długu kupować, a stopa oszczędności w Polsce jest jedną z najniższych w Unii. W Polsce wskaźnik długu do PKB ponad 40 proc. jest już wysoki, w Niemczech 100 proc, nie jest wysoki, gdyż oszczędności są tam wystarczająco duże – powiedział.
Bezpieczny poziom długu jest zatem wtedy, gdy oszczędności krajowe pozwalają go sfinansować. Polskich oszczędności jest już za mało. W swoim ostatnim projekcie budżetu na przyszły rok rząd PiS wyraźnie zaznaczył, że polski dług będzie oferowany inwestorom zagranicznym.
Jacek Ramotowski
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. INTERIA.PL