Do „wielkiej smuty” w PiS Jarosław Kaczyński dopuścić nie może. Dlatego wskazany przez niego paluchem Łukasz Kmita będzie się bił o marszałkowski fotel w małopolskim sejmiku po raz trzeci. I będzie to ostatni raz, kiedy spadochroniarz wygra.
Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński na konwencji Prawa i Sprawiedliwości w Pułtusku
Jest kilka takich niełatwych polskich miast. Gdańsk, Poznań, Kraków. Zwłaszcza Kraków. Miast konserwatywnych, z mocnymi tradycjami, a nawet odrobinę koteryjnych. W Krakowie, w przeciwieństwie do Warszawy, wszyscy się znają. Relacje mają tradycje wieloletnie. Ważne jest, ile ścieżek wydreptałeś wokół rynku, ile kaw wypiłeś w Noworolu czy Vis-a-vis, z kim jesteś spokrewniony, skoligacony albo choćby skumplowany. Tu czas płynie innym tempem. Liczą się „swoi” i ciągnące się przez dekady znajomości.
Dlaczego krakowska elita nie chce Łukasza Kmity. I dlaczego Jarosław Kaczyński nie ustąpi
I nagle w takim trudnym mieście pojawia się w roli nowego szeryfa PiS 38-letni aparatczyk rodem z Olkusza. Z dyplomem – o zgrozo – z Poznania. Na dodatek były wojewoda, arogant czerpiący swą jedyną legitymację z tego, że jest zausznikiem prezesa. To dla krakowskiej elity policzek. Strzał w gębę. Fakt, że prezes jest prezesem, bo kimże innym miałby być, ale czy prezesi są od tego, by wywracać tradycję obowiązującą w grodzie pod Wawelem od czasów Krzywoustego? Nie. Zgody na to nie będzie.
Nie o Kraków przecie chodzi, ale o Polskę, kraj cały. I coś jeszcze ważniejszego, może najważniejszego – partyjną dyscyplinę
Ale trafiła tu kosa na kamień, bo po przeciwnej stronie jest sam prezes. Żaden malowany, tylko prawdziwy. Nie dość, że zna historię (tak, tak, świetnie wie, że bunty wójtów Albertów trzeba gasić w zarodku), ale na dodatek to bunt w jego prywatnej, ukochanej partii. No i czas wyjątkowy; gdyby bunt zwyciężył, mógłby stać się wzorem dla innych, dowodem zgrzybienia prezesa, początkiem PiS-owskiej „wielkiej smuty”.
Do tego Jarosław Kaczyński dopuścić nie może. Dlatego wskazany przez niego paluchem Łukasz Kmita, mimo że nie wybrano go już dwa razy, nie ustąpi i będzie się bił o marszałkowski fotel w sejmiku po raz trzeci. Już na początku lipca. Wygra czy przegra? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że prezes nie ustąpi, choćby w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej skały… płakały, a trębacz z wieży mariackiej stanowczo odmawiał grania hejnału. Bo nie o Kraków przecie chodzi, ale o Polskę, kraj cały. I coś jeszcze ważniejszego, może najważniejszego – partyjną dyscyplinę.
Po wyborach prezydenckich w PiS wszystko pęknie
Czasem pytają mnie aspiranci do naszego zawodu (myląc role dziennikarza i proroka): co będzie? Ano nie wiem. Ale tak jak wciąż powtarzam, że partia Kaczyńskiego nie wytrzyma próby czasu i w nieodległej przyszłości podzieli się przynajmniej na dwa nurty: radykalny i pragmatyczny, tak tym razem antagoniści, ludzie Ryszarda Terleckiego i Beaty Szydło, choć z obrzydzeniem, jednak podadzą sobie ręce. Bo jest kampania, stawka wciąż wysoka (prezydent) i partia potrzebuje jedności. Kmita więc przejdzie.
Ale będzie to ostatni raz, kiedy wygra spadochroniarz. Po maju 2025 r. wszystko pęknie, skotłuje się, zabulgocze i poznamy zrodzony z PiS przez pączkowanie nowy byt. Cóż więc, uzbrajam się w cierpliwość, kupuję popcorn i oglądam polityczną telenowelę dalej.