Wydobycie węgla w Polsce zakończy się znacznie wcześniej niż w 2049 r., jak umówił się z górnikami poprzedni rząd. Już za kilkanaście lat większość energii w Polsce będzie pochodziła z OZE, a resztę – do czasu powstania elektrowni atomowej – zapewni gaz – mówi money.pl Michał Hetmański, prezes think-tanku Instrat, ekspert w zakresie polityki energetyczno-klimatycznej.
Michał Hetmański wskazuje, że prąd będzie tańszy w ciągu 2 lat (Adobe Stock, YouTube Pracodawcy RP, narvf)
- Energia elektryczna w Polsce będzie taniała. W 2026-2027 r., gdy zaczną działać pierwsze morskie farmy wiatrowe, może być już tańsza niż przed kryzysem energetycznym – przewiduje Michał Hetmański;
- Prąd potanieje mimo tego, że drożały będą uprawnienia do emisji CO2 – przewiduje ekspert;
- Spadek cen energii będzie konsekwencją inwestycji podjętych już przez poprzedni rząd. Obecny za swój priorytet powinien przyjąć umożliwienie firmom kupowania czystej energii bezpośrednio od producentów – przekonuje ekspert;
- Te same inwestycje w energetykę gazową i wiatrową sprawią, że węgiel będzie w Polsce niepotrzebny znacznie wcześniej niż w 2049 r., jak rząd PiS uzgodnił z górnikami – twierdzi Hetmański;
- Ekspert podkreśla, że hamulcowym transformacji energetycznej Polski jest Orlen.
Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Prezes NBP Adam Glapiński na ostatniej konferencji argumentował, że RPP nie może na razie myśleć o obniżaniu stóp procentowych, bo pod koniec 2025 r. może dojść do wzrostu inflacji w związku z odmrożeniem cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. Czy to jest realne zagrożenie? A może raczej – na co zdaje się liczyć rząd – rynkowe ceny energii znajdą się już poniżej aktualnej ceny maksymalnej?
Michał Hetmański, współzałożyciel i prezes Fundacji Instrat: Są przesłanki, aby sądzić, że to jest ostatnie uzasadnione sytuacją rynkową mrożenie cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych i innych odbiorców. Hurtowe ceny energii elektrycznej już dzisiaj są wyraźnie niższe niż w szczycie z 2022 r. i w kolejnych latach powinny nadal spadać przy założeniu, że utrzymają się stosunkowo niskie ceny gazu. Coraz większą rolę w miksie energetycznym odgrywał będzie bowiem właśnie gaz, który – dzięki niższej emisyjności – jest tańszym źródłem niż węgiel. A do tego w 2026 i 2027 r. zaczną działać pierwsze morskie farmy wiatrowe, co obniży średnioroczne ceny energii elektrycznej. Wtedy prąd będzie już tańszy niż przed kryzysem, chociaż pewnie wciąż droższy niż przed 2018 r., gdy podrożały uprawnienia do emisji CO2. Ale gdy uwzględnić to, o ile od tego czasu wzrósł ogólny poziom cen w gospodarce, ceny energii nie powinny już być powodem do obaw.
Spadkowi cen energii elektrycznej od szczytu z 2022 r. sprzyjała normalizacja cen gazu, ale też to, że potaniały certyfikaty Co2. Spodziewa się pan, że one będą nadal taniały?
Nie, przeciwnie. Długoterminowe prognozy wskazują, że do 2030 r. ceny uprawnień do emisji CO2 wzrosną do 150, a może nawet 200 euro za tonę (w porównaniu do niespełna 70 euro obecnie – red.). Ich zniżka od 2023 r. byłą w pewnym sensie nieoczekiwana, wynikała z tego, że na rynku jest nadwyżka certyfikatów związana m.in. z pogorszeniem koniunktury w przemyśle. W systemie ETS istnieją jednak mechanizmy, które będą tę nadwyżkę ograniczały. Tyle, że wzrost cen uprawnień do emisji CO2 nie musi automatycznie spowodować wzrostu cen energii. Sprawi tylko, że gaz stanie się bardziej konkurencyjny jako źródło energii. Już teraz wiadomo, że zużycie gazu zwiększy się z obecnych ok. 20 mld m3 do 25-27 mld m3 do 2030 r. – pokazują to zarówno prognozy Gaz-Systemu, jak i nasze. Ale główną przyczyną spadku cen energii elektrycznej będzie uruchomienie morskich farm wiatrowych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz także: Czym jest globalna strategia UE? "Kluczowe znaczenie dla Polski"
Czyli ceny uprawnień do emisji CO2 będą rosły, ale jednocześnie miks energetyczny Polski będzie się zmieniał tak, że będziemy tych uprawnień potrzebowali coraz mniej?
Tak. I to się będzie działo niezależnie od decyzji obecnego rządu. To będą efekty inwestycji w energetykę gazową i wiatrową zaprogramowanych jeszcze przez poprzedni rząd.
Obecny rząd, pomijając kosztowne działania, jak mrożenie cen lub zmiany podatków, nie jest w stanie wpływać na ceny energii na bieżąco?
Rząd nie ma wprost wpływu na ceny energii elektrycznej na giełdzie, ale mógłby obniżyć ceny energii dla przemysłu, umożliwiając firmom bezpośredni zakup taniej energii z OZE. Dzisiaj większość firm kupuje energię na giełdzie, a nie bezpośrednio od jej wytwórców. Nie mogą kupić tylko zeroemisyjnej energii, muszą kupować cały miks. Energia z morskich farm wiatrowych i elektrowni gazowych też będzie trafiała na giełdę, do jednego worka z energią z węgla. W ostatnich latach odbiorcy mieli pewne opcje bezpośredniego kupowania energii, głównie z fotowoltaiki i nielicznych nowych lądowych farm wiatrowych, ale nie było to popularne rozwiązanie. Producenci energii z OZE korzystali często ze starych mechanizmów wsparcia, np. aukcji OZE, które zapewniały im stabilne ceny przez wiele lat, i nie mieli powodów, żeby zawierać umowy z odbiorcami. Dzięki – oby rychłemu – odblokowaniu energetyki lądowej, możemy zwiększyć pulę nowej energii z OZE dla przemysłu.
A gdyby firmy miały możliwość kupowania energii bezpośrednio od producentów, to chętnie by to robiły?
Tak, i nie chodzi tylko o to, że czysta energia jest tańsza, ale też o to, że odbiorcy mogliby wykazać, że są zeroemisyjni. Dlatego uważam, że jednym z priorytetów rządu w ramach polityki przemysłowej powinno być ułatwienie firmom bezpośrednich zakupów energii. To nie jest kwestia unijnych regulacji, tylko naszych, krajowych. I nie wymaga żadnego wielkiego dokumentu, tylko konkretnego działania. To byłoby też korzystne dla budżetu, dla podatników. Obecne mechanizmy wsparcia OZE polegają de facto na zobowiązaniu do subsydiowania producentów czystej energii – i to już za kilka lat.
Jaka jest przyszłość polskiej energetyki węglowej? Co rusz słyszymy, że nasze kopalnie wydobywają więcej węgla niż są w stanie sprzedać, zwłaszcza, że polski surowiec jest droższy od importowanego. Ale rząd PiS zawarł z górnikami tzw. umowę społeczną, która zakładała, że kopalnie węgla będą działały do 2049 r.
To jest abstrakcyjnie odległy termin. Nasze prognozy, bazujące na rozbudowanym modelu systemu energetycznego Polski, wskazują, że zapotrzebowanie na energetyczny węgiel kamienny w ciągu dekady zmaleje o dwie trzecie. To oznacza, że już za kilka lat wystarczy nam kilka kopalń zamiast kilkunastu, które dziś działają. Żeby zachować jakąś równowagę między produkcją węgla a zapotrzebowaniem powinniśmy wyłączać jedną lub dwie kopalnie węgla kamiennego rocznie. Podam przykład: świeżo uruchomiona przez PGE elektrownia gazowa Gryfino Dolna Odra o mocy prawie 1,5 GW w 2025 r. wyprodukuje około 12 TWh energii elektrycznej. To mniej więcej ekwiwalent 6 mln ton węgla energetycznego, czyli 15 proc. jego obecnego rocznego wydobycia. Albo inaczej: ta jedna elektrownia wycina połowę rocznego wydobycia węgla brunatnego w Bełchatowie. A przecież takich elektrowni będziemy w najbliższych latach włączać więcej.
Koniec górnictwa w Polsce nastąpi znacznie wcześniej niż w 2049 r. i zadecydował o tym, paradoksalnie, poprzedni rząd, tylko nie zakomunikował tego wprost. Obecny też, niestety, tego nie zrobił.
Politycy wciąż boją się górników?
Nasze elity polityczne nie dorosły do tego, żeby szczerze z ludźmi z regionów węglowych rozmawiać. My prowadzimy taki dialog i sądzę, że udało się nam zdekonstruować mit o agresywnych górnikach, którzy nie rozumieją, że świat się zmienia. Wielu z nich ma duże poczucie odpowiedzialności za swoje otoczenie. Dlatego Ministerstwo Przemysłu i pozostałe resorty powinny uczciwie porozmawiać z tymi ludźmi, wytłumaczyć, które kopalnie trzeba zamknąć, żeby uratować na jakiś czas pozostałe nie wydając na to w dotacjach 0,5 proc. PKB rocznie. Bo o takiej kwocie dotacji do górnictwa wkrótce będzie można mówić – szacujemy, że to może być nie 9, a bardziej 12-15 mld zł.
Przeciętne wynagrodzenie w górnictwie węgla wynosiło w tym roku, do października, 12,8 tys. zł, podczas gdy średnio w sektorze przedsiębiorstw 8,1 tys. zł. Tylko w informacji i komunikacji zarabia się minimalnie więcej. Stąd powszechne przekonanie, także polityków, że górnicy będą bronili swoich miejsc pracy nawet jeśli zdają sobie sprawę z tego, że sektor nie ma przyszłości.
W górnictwie węgla kamiennego średnia wieku pracowników wynosi około 42 lat. I są to w większości osoby posiadające przydatne kompetencje. Ograniczanie górnictwa będzie uwalniało zasoby na rynku pracy, których dzisiaj na Górnym i Dolnym Śląsku brakuje. To będzie przyciągało inwestycje, z korzyścią dla tamtejszej gospodarki. Dzisiaj potencjalnych pracodawców odstrasza to, że muszą konkurować o pracowników z sektorem, który tak dużo płaci.
Zobacz także:
Mamy prawie najdroższy prąd w Europie. Kto jest winny i czym to może grozić? [ANALIZA]
Czy nie jest tak, że jakąś część energetyki węglowej musimy utrzymać, nawet gdybyśmy mieli do niej dopłacać, tylko po to, aby uzupełniać podaż energii w momentach, gdy OZE nie pracują z powodu warunków atmosferycznych? Ile tej brudnej energii będzie musiało zostać w systemie?
Znów odwołam się do wniosków z naszego modelowania, które pozwala prognozować podaż i popyt na energię z dokładnością godzinową. Wychodzi nam, że udział OZE w podaży energii w 2030 r. może wynosić ponad 60 proc., a w 2040 r. nawet 80 proc. w porównaniu do ok. 30 proc. obecnie. To prawda, że OZE wymagają dynamicznego, elastycznego bilansowania za pomocą dyspozycyjnych źródeł energii. Ale obecne elektrownie węglowe nie spełnią tej funkcji, bo mają długi okres uruchamiania, bardzo wolno zmieniają poziom obciążenia. Zresztą, je akurat zastąpią te konwencjonalne elektrownie gazowe, które były ostatnio budowane. One też muszą pracować przez wiele godzin w roku. Teraz potrzebujemy mniejszych, bardziej dyspozycyjnych jednostek na biogaz, biometan czy nawet wodór, które w skali roku będą pracowały niewiele, głównie w szczytach zapotrzebowania. W tym docelowym systemie konwencjonalne paliwa będą pełniły tylko funkcję uzupełniającą. Dużo mocy, ale mało pracy i tym samym emisji.
Jaka w tym docelowym systemie energetycznym będzie rola atomu? Z tego co mówisz, wynika, że moglibyśmy się w ogóle bez niego obyć.
Przeciwnie, atom może być dużo bardziej potrzebną technologią w miksie energetycznym niż się dotąd wszystkim wydawało. Rządowe prognozy wskazywały, że będziemy potrzebowali 6-9 GW energii z atomu, nasze prognozy sugerują, że to może być nawet 13 GW. Podkreślam, że jesteśmy neutralni technologicznie, nie zależy nam na atomie jako takim. To jest po prostu wynik modelowania, uwzględniający tempo elektryfikacji gospodarki. Chodzi o to, że jeśli tę najmniej efeektywną i najbardziej emisyjną część energetyki – spalanie paliw kopalnych w zakładach przemysłowych, w ciepłowniach i budynkach – mamy przenieść do elektroenergetyki, to zapotrzebowanie na prąd wzrośnie. Wobec ograniczonych obecnie możliwości długoterminowego magazynowania energii, atom wydaje się tu być dobrym rozwiązaniem. O ile oczywiście jako kraj będziemy dążyli do neutralności klimatycznej. Jeśli nie, to możemy nastawić się na to, że uzupełnieniem OZE na zawsze pozostanie gaz, czyli importowane paliwo kopalne, lub ewentualnie neutralny dla klimatu biogaz.
Jaki jest realistyczny termin uruchomienia pierwszej elektrowni atomowej?
Nie czuję się w tej sprawie kompetentny. Mogę jedynie powiedzieć, że nie należy liczyć na to, że atom pomoże nam w tej pierwszej fali dekarbonizacji gospodarki. Istotną część miksu energetycznego to źródło będzie stanowiło najwcześniej za co najmniej kilkanaście lat, na przełomie lat 30. i 40. Dlatego system energetyczny trzeba projektować tak, aby uwzględniał prymat OZE, wspieranych elastycznymi źródłami szczytowymi lub magazynami energii i potem atomem.
Budowa elektrowni atomowej to projekt długoterminowy, teoretycznie więc nie należy jego realizacji opierać na bieżących wydarzeniach. Ale raz po raz słyszę argument, że ten projekt należy zatrzymać ze względu na sytuację geopolityczną. Chodzi o to, że energetyka atomowa jest silnie skoncentrowana, a w dzisiejszych okolicznościach lepszy byłby system rozproszony.
Rozumiem te obawy, ale nie mam silnego przekonania, że są wystarczającym uzasadnieniem, aby z atomu rezygnować. Obecnie bardzo niepokoi mnie nienajlepszy model finansowania tej inwestycji. Chodzi o to, że gdy tylko pierwsza elektrownia atomowa wejdzie do naszego miksu, ceny energii w hurcie będą przez większość roku bardzo niskie, a może nawet ujemne. Rząd musiałby tę elektrownię w jakiś sposób subsydiować, co wymaga pogodzenia z unijnymi regułami pomocy publicznej. Uważam, że jeśli mamy mieć szerokie poparcie społeczne dla energetyki atomowej, dobrze by było ten ciężar finansowania rozłożyć w czasie, zacząć go ponosić już teraz. I powiedzieć o tym uczciwie obywatelom. Jakimś rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie opłaty atomowej na rachunku, najlepiej już na etapie budowy, a nie czekać na uruchomienie. To obniży koszt finansowania, ale wymaga odwagi polityków do podniesienia po prostu rachunku za prąd już dziś, a nie za 20 lat. Ale to nie jest jedyny możliwy mechanizm.
W minionych dwóch latach zużycie energii w Polsce malało. Zapotrzebowanie na energię elektryczną rosło, ale zapotrzebowanie na tzw. energię pierwotną – czyli pochodzącą z surowców spalanych w przemyśle, transporcie czy domach – spadało. To jest trwała tendencja? Polska gospodarka będzie coraz mniej energochłonna?
Jeśli chodzi o całkowite zapotrzebowanie na energię, włącznie z energią pierwotną, to tak, będziemy coraz bardziej efektywni energetycznie. Natomiast większość prognoz, nie tylko nasze, wskazuje, że zapotrzebowanie na energię elektryczną będzie rosło. Przykładowo, Ministerstwo Klimatu i Środowiska w Krajowym Planie w dziedzinie Energii i Klimatu zakłada, że w 2040 r. będziemy potrzebowali 300 TWh, czyli niemal dwukrotnie więcej niż dziś. To więc będzie bardzo szybkie tempo wzrostu. To, że dzisiaj tego tak bardzo nie widać, wynika częściowo z tego, że przemysł boryka się ze spowolnieniem, a dodatkowo mamy pewien problem ze statystykami. Przyrasta zużycie energii z fotowoltaiki montowanych w domach i firmach, którego dobrze nie monitorujemy. Ale na dłuższą metę elektryfikacja ciepłownictwa i transportu będzie prowadziła do przyrostu popytu na energię elektryczną.
Powiedział pan, że energia w Polsce może być tańsza niż dzisiaj. Ale czy będzie tańsza niż w innych krajach UE? Czy będziemy znów pod tym względem konkurencyjni, jak jeszcze kilka lat temu?
Zacznijmy może od tego, że większość krajów Europy też jest w trudnej sytuacji. Nawet w głośnym raporcie Mario Draghiego pojawia się teza, że wysokie ceny energii w Europie, które czynią europejską gospodarkę mniej konkurencyjną, to częściowo skutek polityki klimatycznej. Moim zdaniem to nie jest w pełni celna diagnoza. Europa ma droższą energię niż np. USA i inne kraje, z którymi konkuruje na świecie, bo nie jest istotnym producentem gazu i innych paliw kopalnych. Musimy te surowce importować, a to jest kosztowne. USA, Rosja czy kraje arabskie zawsze będą od nas bardziej konkurencyjne, bo nie płacą za zakup gazu tej ogromnej marży, którą my musimy płacić. Rozwiązaniem tego problemu jest odcinanie się od importu paliw kopalnych i rozwijanie własnych źródeł energii. Ale bez polityki klimatycznej nie byłoby bodźca, żeby tę transformację przeprowadzić. Ta polityka nie jest więc tylko wyrazem troski Europejczyków o planetę, ale też próbą uzyskania niezależności energetycznej. Z tego samego powodu w elektryfikację idą Chiny.
Zobacz także:
"Nie ma odwrotu". Były minister skarbu: Zamykanie fabryk to nie chwilowy kryzys
Nie jest to jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego w Polsce prąd jest droższy niż w innych krajach i czy to się może zmienić.
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo nie robimy prognoz cen energii dla innych państw UE. Wiem natomiast, że dużym problemem Polski jest to, że Orlen ma model biznesowy, który skłania go do hamowania polityki klimatycznej. To wprawdzie jedna spółka, ale o takiej skali działalności i takim wpływie na regulacje, że jest nieomal kolejnym ministerstwem. Import surowców kosztuje nas kilka procent PKB, a w szczytowym momencie było to nawet kilkanaście procent PKB. Orlen zarabia na przeróbce ropy w swoich rafineriach, więc stara się stopować elektryfikację transportu, wdrożenie systemu ETS2 itp. To jest działanie na szkodę polskich konsumentów, kierowców, przedsiębiorców. Przed siedzibą Orlenu powinien się pojawić baner z hasłem „my jesteśmy 99 proc.” (to nawiązanie do ruchu Occupy Wall Street z USA – red.). Bo większość z nas cierpi na tym, że Orlen spowalnia transformację energetyczną.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl
***
Michał Hetmański jest współzałożycielem i prezesem zarządu Fundacji Instrat, think-tanku specjalizującego się w tematyce energetyki, ochrony klimatu i gospodarki cyfrowej. Jest też wizytującym badaczem w London School of Economics.