Liga Mistrzów, w edycji która się właśnie zakończyła na Wembley triumfem Realu Madryt, to ciąg zdarzeń prowokujących do myślenia o przypadkowości.
w edycji która się właśnie zakończyła na Wembley triumfem Realu Madryt, to ciąg zdarzeń prowokujących do myślenia o przypadkowości /IBRAHIM EZZAT/ANADOLU AGENCY /AFP” class=”img-responsive” />
/IBRAHIM EZZAT/ANADOLU AGENCY /AFP
Co prawda, sam finał, w którym naprzeciw Realu stanęła Borussia Dortmund, był enklawą przewidywalności. Klub z Madrytu już przed pierwszym gwizdkiem wydawał się zdecydowanym faworytem i wygrał przekonująco. Aczkolwiek…gdyby w pierwszej połowie Borussia wykorzystała swoje szanse, wynik do przerwy mógłby być wyraźnie na jej korzyść. Czy dałoby to zwycięstwo ludziom z Dortmundu? Można wątpić, bo Real udowodnił wielokrotnie, że staje się naprawdę groźny, gdy jest jak zraniony lew.
Reklama
„Euforia odrobinę niedopasowana do tego, co się stało”
Tyle tylko że Realu znakomicie mogło w ogóle nie być w tym finale. W starciu gigantów, w półfinale z Manchesterem City, o wszystkim zdecydowały, po dogrywce, rzuty karne. Oglądam piłkę od wielu lat i zawsze, gdy w meczu o wielką stawką decydują karne po dogrywce i gdy widzę euforię wygranych, nie mogę powstrzymać się od myśli, że ta euforia jest odrobinę niedopasowana do tego, co się stało, i że w jakimś sensie wypacza obraz rywalizacji. I że rozstrzygnięcie w normalnym czasie gry, nawet jeśli o wyniku, jak się czasem mówi, „zadecydował jeden błąd”, jest czymś mniej przypadkowym, niż porażka po jednym przestrzelonym lub obronionym karnym, kiedy mecz właściwy już się zakończył. Podobnie, jeśli chodzi o skład finału, wygląda to w przypadku Borussi. Pokonała w półfinale PSG, ale gdyby z rekordowej liczby strzałów w słupek i w poprzeczkę w wykonaniu Paryża choć jeden poszedł z pół centymetra w bok czy w dół… Tak, wiem, strzał w słupek lub w poprzeczkę to po prostu strzał niecelny. Ale takie sytuacje unaoczniają, jak było blisko, aby na Wembley wybiegli piłkarze Manchesteru City i PSG, zamiast tych, którzy faktycznie stoczyli bój w finale.
Inaczej mówiąc: sport, oprócz fizyczności, przygotowania, techniki, taktyki, kreatywności, psychiki, opiera się na przypadkowości. I ten element może bardzo skomplikować ocenę tego, kto był lepszy. Upraszcza się ją przy pomocy wyniku, arytmetycznie wskazującego zwycięzcę. Sytuacja, w której rządził przypadek, potrzebuje objaśnienia, nadającego danej historii większej sensowności, przez uznanie pełnej sprawczości zwycięzcy. Jest to wtedy zgodne ze społeczną i emocjonalną funkcją widowiska sportowego. Lepiej się kibicuje człowiekowi niż sumie przypadkowych zdarzeń.
Emocje i niepewność. Wiele podobieństw między sportem a giełdą
Podobny mechanizm jest obecny w inwestowaniu na giełdzie. Jeśli ktoś odnosi w nim sukcesy, to zyskuje szansę na zdobycie reputacji świetnego inwestora. Obdarzonego talentem do podejmowania zawsze trafnych decyzji. To, w gruncie rzeczy, przypisywanie mu cech, co do których nie ma pewności, czy faktycznie zaistniały. Wygrał, znaczy się jest dobry. Ale przecież mógł wygrać dlatego, że przypadek zagrał na jego korzyść. Znamy eksperymenty z małpami, które po swojemu – a więc po małpiemu, czyli raczej losowo – dobierały sobie spółki do symulowanego inwestowania. I wygrywały z inwestorami, decydującymi w ramach tego samego eksperymentu o przeznaczeniu pieniędzy w oparciu o ludzką wiedzę i doświadczenie. Doświadczony inwestor wie też doskonale, że z trendem rynkowym nie da się wygrać, i że najlepiej handlować zgodnie z nim. Rynek jest rynkiem dzięki temu i dlatego, że skutki moich decyzji zależą od zjawisk, które są ode mnie niezależne – między innymi od tego, jak zachowują się inni gracze.
Podobieństw między zawodowym sportem a giełdą jest więcej. To, że w obu tych dyscyplinach dominują emocje, zakrawa na truizm. Prawdopodobnie w każdym zajęciu angażującym uwagę zarówno tych, którzy są aktorami przedstawienia, jak i tych, którzy ich obserwują, znaczącą rolę odgrywają emocje. Giełda, podobnie jak piłka nożna, dostarcza impulsów emocjonalnych nie tylko graczom, ale także widzom czy obserwatorom.
Nieco inaczej przebiega w obu dziedzinach ustalanie wyniku. W piłce mamy wynik meczu, który koniec końców musi być całkowicie jednoznaczny. Jest porażka, zwycięstwo, remis. Remis też jest jednoznaczny, bo nie ma wątpliwości, że nikt nie wygrał i nikt nie przegrał (pomijając przypadki turniejowe lub pucharowe w systemie dwóch meczy, kiedy remis może być „zwycięski”). A rezultat inwestycji giełdowej? Ktoś stracił na niej, a więc przegrał? Ale może straciłby jeszcze więcej, gdyby nie zamknął pozycji? A jeśli ktoś zarobił 100, ale mógł zarobić 150, to zarobił sto, czy stracił pięćdziesiąt?
No i niepewność. To elementarny składnik tak sportu, jak i giełdy. Nie wiadomo, jak zakończy się gra, nim się ona nie skończy. Nawet w ostatniej sekundzie może nastąpić coś, co wynik całkowicie odwróci. Iga Świątek złapie się występu skalnego, już lecąc w przepaść przy stanie gema 0:30 i 2:5 w gemach w decydującym secie meczu z Naomi Osaka. I właściwie to już w tamtym momencie przegrała, ale kilkanaście minut później okaże się, że wygrała. Inwestor będzie trzymał w portfelu akcje, dziwiąc się od roku samemu sobie, że je kupił, aż któregoś dnia zdarzy się czarny łabędź i ich cena wystrzeli.
Są jeszcze pieniądze. Bo sport zawodowy jest biznesem dla tych, którzy go uprawiają i dla innych ludzi wokoło. Taki przemysłowy ekosystem. Zupełnie jak rynek kapitałowy przecież. Inwestor jest jego częścią, tak jak częścią rynku sportu jest profesjonalny sportowiec. Ostrzeżenie dla inwestorów, mimo wszystko: jeśli możecie wybrać, być może bezpieczniejsze jest zostać zawodowym mistrzem sportu niż inwestorem. Bo ten drugi może stracić pieniądze, nawet wszystkie. Zawodowy sportowiec raczej tylko zarabia i zbankrutować nie może. Chyba że się jest Borisem Beckerem, ale żeby być kimś takim jak Boris Becker i trafić do więzienia za długi, to naprawdę trzeba być Borisem…
Inwestorem można zostać w każdej chwili
Są też reguły. Mnóstwo zasad, dobrych praktyk, regulacji. Czy to tenis, czy piłka nożna, czy golf…czy giełda. Wszędzie mamy mariaż żywiołowości ze ścisłymi regułami gry. Bardzo budujący przykład tego, że obowiązywanie jakiegoś systemu normatywnego nie musi tłamsić emocji. W tych dziedzinach wręcz je stwarza, utrzymuje i wzmacnia.
Czy zatem jest jakakolwiek uderzająca różnica między światem sportu profesjonalnego a byciem inwestorem giełdowym? Oczywiście. Inwestorem może zostać każdy. Dostęp do tej profesji czy hobby, dla normalnego człowieka jest nieporównywalnie łatwiejszy niż kariera w wyczynowym sporcie. Nie mówiąc o tym, że inwestowanie wymaga znacznie mniej ciężkiej pracy, niż dojście do czegoś wybitniejszego w sporcie. Łatwo można tylko wejść na stadion i przeżywać emocje w roli widza, ale na tym się nie zarabia. Natomiast inwestorem, czyli bohaterem spektaklu, możemy zostać w każdej chwili. Zarabiając przy tym (oby) lub tracąc (niestety też) pieniądze.
Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. INTERIA.PL