Należy się pożegnać z programem „800+”, czyli iluzją, że można garścią srebrników skłonić Polaków do posiadania dzieci. Ten program to czysta polityka, kupowanie głosów. Działanie pozorne, które uniemożliwia bardziej racjonalną politykę społeczną.
Po 2016 r. dzietność nieco drgnęła, ale dziś, mimo że świadczenie wynosi już 800 zł, spadła do poziomu najniższego w historii.
Słaba demografia to matka niemal wszystkich polskich problemów. Nie tylko zresztą polskich, bo niska dzietność to problem wielu krajów świata. Zwłaszcza tych, które obejmujemy kategorią „rozwinięte”.
To kraje o bardzo różnej charakterystyce i historii. W Chinach, gdzie przez dekady forsowano przymusową politykę jednego dziecka, mimo że władze dawno odtrąbiły odwrót, współczynnik dzietności wciąż wynosi 1,09 i staje się powoli kluczowym problemem lokalnej gospodarki. W Japonii, gdzie nigdy nie uprawiano centralnie planowanej polityki urodzeń, współczynnik dzietności jest na poziomie 1,2. We wciąż dynamicznie rozwijającej się Korei osiągnął najniższe w historii 0,72.
Średnia europejska to 1,53, a prezentowana do niedawna jako lider dzietności Francja ma wskaźnik na poziomie 1,68. Polska stacza się na tym tle na samo dno europejskiej tabeli. Nasza dzietność w 2023 roku to 1,16 przy wskaźniku 2,01, który gwarantuje elementarną zastępowalność pokoleń.
Program „500+” zmienił się w „800+”, a dzietność najniższa w historii
Tyle statystyka. A konsekwencje? Dotykają niemal każdej dziedziny życia. Od polityki (starzejący się, z naturalnymi tendencjami do konserwatyzmu, elektorat) po gospodarkę. Zwłaszcza ta ostatnia ma znaczenie, bo nie pozostawia wyjścia z dylematu; uzupełnianie rynku pracy migrantami, co jest tożsame ze zmianami w strukturze etnicznej społeczeństwa, czy permanentny deficyt rąk do pracy, czyli postępujący spadek wskaźników rozwoju i zwiększający się dystans do gospodarek rozwiniętych.
Wypada powiedzieć to wyraźnie – niemal wszystko, co w tematyce publicznej dziś się liczy, ma odniesienie do demografii: kwestia migracji, kierunków rozwoju gospodarczego, prawa aborcyjnego czy związków partnerskich. Dlatego nazywam demografię „matką wszystkich problemów”.
Politycy poprzedniej rządzącej nad Wisłą ekipy chwalili się programem „500+”, który miał rzekomo rozwiązać problem deficytu urodzeń. Polemizowaliśmy z jego tezami na tych łamach zawzięcie, twierdząc, że się nie sprawdzi, a dziś mamy na to dowody. Po 2016 r. dzietność nieco drgnęła, ale dziś, mimo że świadczenie wynosi już 800 zł, spadła do poziomu najniższego w historii.
Co zrobić, żeby w Polsce rodziło się więcej dzieci?
Co dla nas w „Rzeczpospolitej” było jasne od początku, w kwestii rozrodczości nie chodzi tylko o pieniądze. Potrzebnych jest wiele innych, systemowych usprawnień, które spowodują, że potencjalni rodzice zdecydują się na dziecko. To przede wszystkim wyrównanie praw kobiet, rezygnacja z pewnych rygorów kulturowych i społecznych, systemowe wsparcie dla kobiet w ciąży, poprawienie opieki zdrowotnej czy gwarancje opieki nad dziećmi. Bez takiego szerokiego programu wskaźniki nie drgną i nie będzie alternatywy dla zwiększenia strumienia migracyjnego.
Przede wszystkim należy się jednak pożegnać z programem „800+”, czyli iluzją, że można garścią srebrników skłonić Polaków do posiadania dzieci. Ten program to czysta polityka. Kupowanie głosów. Działanie pozorne, które zarazem uniemożliwia bardziej racjonalną politykę społeczną.
Co zamiast niego? Można by choćby dwukrotnie zwiększyć świadczenie na dziecko, ale w tych rodzinach, gdzie na jego wychowanie i wykształcenie, jest to niezbędnie potrzebne (czyli poniżej określonego progu dochodowego). A resztę środków przeznaczyć na inne programy prorodzinne.
Nie stać nas jednocześnie na „800+” i dodatkowe działania. Dlatego trzeba pożegnać się z tym wadliwym instrumentem i wypracować nowe.
Wiem, że to trudne. Rozumiem, że dla polityków wplecionych w ciągłe kalendarium wyborcze bardzo ryzykowne. Ale wyjścia nie ma. Moment, kiedy trzeba się będzie pożegnać z tą fałszywą i nieudolną polityką społeczną, jest blisko. Widać go już za rogiem. Tyle że wciąż nie widać tego, kto na ten krok się zdecyduje.