„Patrzę po sobie, że im dłużej jestem z Moniką w związku, tym bardziej ją kocham, inaczej, dojrzalej. Nigdy bym nie powiedział wcześniej, że to pójdzie w tę stronę. Nie jest to mój pierwszy związek. Im dłużej byłem w poprzednich, tym było gorzej. Chciałbym, aby to trwało jak najdłużej” – wyznaje w rozmowie z dziennik.pl Robert Janowski. Muzyk i juror programu „TTBZ” opowiada nam o tym, co lubi w młodych ludziach, jak wspomina musical „Kompot”, w którym występował przeszło 40 lat temu, i skąd pomysł na odnowienie przysięgi małżeńskiej z żoną.
Kolejny raz jesteś jurorem w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Jakie są twoje wrażenia?
Jestem szczęśliwy. Niezmiennie, nieustannie się cieszę, że mam taką pracę, która jest moim hobby, moją radością, mimo, że rola jurora jest najgorsza na świecie, bo mówi: „Ty jeden, a ty dziesięć”, ale wszyscy państwo wiecie, jak wygląda ten program. Niemniej, ja się cały czas tym jaram. Przepraszam za to słowo. Jestem już siwy, ale znam takie słowa również. To najlepszy program rozrywkowy w telewizji na tę chwilę.
Zanim zostałeś jurorem, sam występowałeś w tym programie. Nie masz czasem ochoty jeszcze raz wskoczyć w buty jakiegoś artysty, ucharakteryzować się na niego i zmierzyć z jego repertuarem?
Zaproście mnie jeszcze raz (śmiech). Zgodziłbym się. Ostatnio mówiłem, że nie, bo ciężko, trzy miesiące wyjęte z życiorysu, ale pomyślałem, że to ogromne szczęście pobyć sobie znowu tym kimś, a ja tylko dziesięciu artystów zaśpiewałem. Mam takich swoich ukochanych tylu, że chętnie bym się w nich wcielił. Dla mnie mógłby ten program trwać 30 odcinków żebym się nasycił.
Ten rok w twoim życiu jest rokiem trochę okolicznościowym i rocznicowym. Zacznę od tej rocznicy zawodowej. Musical, z którym jesteś głównie kojarzony, to „Metro”, ale dużo wcześniej był musical, w którym też występowałeś i w tym roku mija 40 lat od jego premiery. Chodzi o „Kompot”.
Dzięki, że mi to przypomniałaś. Można powiedzieć, że jestem 40 lat na scenie, bo od tego tak naprawdę się zaczęło. Robiliśmy ten musical z Jonaszem Koftą. To wspaniała historia. Miałem długie włosy, byłem nieświadomy, kim jest Jonasz Kofta. Zajrzałem do encyklopedii i pomyślałem, że to taki wielki człowiek, wielki poeta. Wielki zaszczyt. Grałem wtedy w kapeli i Kofta przychodził, czytał gazetkę, pił koniaczek i pewnego dnia nas usłyszał, podrzucił tekst piosenki i zapytał: „Napisałbyś do tego jakąś muzyczkę?” i tak przychodził 28 razy i napisałem 28 piosenek do tego „Kompotu”. To była historia o narkomanach, polskim narkotyku, czyli kompocie. Graliśmy to w dawnej fabryce Norblina, krótko, bo szybko nam ten spektakl zdjęli. Wiadomo, problem narkomanii w socjalizmie nie istniał. Krótko po tym w Teatrze Muzycznym w Gdyni to było jeszcze grane.
Trwa ładowanie wpisu
Kiedy to przygotowywaliśmy bywałem u Kofty na Mokotowskiej w Warszawie w jego domu. Wtedy żyła jeszcze jego matka. Robiła nam kanapki, piliśmy wino. Wtedy się odważyłem i mówię: Jonasz, ty jesteś dla mnie prawie najważniejszy na świecie. Taki poeta. Masz taką łatwość pisania”. Byliśmy po winie i mówię do niego: „Wiesz, ja też piszę”. Dałem mój swój najlepszy wiersz, jak mi się wtedy wtedy wydawało. Na to Jonasz odpowiedział: „No, ja też bym tak nie napisał”. To była krótka i szybka recenzja, ale jakoś nie podcięło mi to skrzydeł. To były inne czasy, niż dzisiaj, inaczej się sztukę realizowało, traktowało. Nie było z tyłu głowy, że ktoś będzie nam za to płacił, robiło się to z miłości.
Czy fenomen „Kompotu” można porównać do fenomenu „Metra”. Widzowie walili drzwiami i oknami?
Tak, bardzo. To było nowe, rockowe. Fajna muza, wolni, zbuntowani odtwórcy, z długimi włosami a’la Jim Morrison. A jeszcze te teksty Jonasza Kofty, czego można było chcieć więcej. Całość była prawdziwa i wiarygodna. Młodzi ludzie opowiadali swoim językiem, swoje historie. „Metro” to już zupełnie co innego. Odtwarzałem piosenki Janusza Stokłosy, ale też każdemu życzę takiej przygody.
O Jonaszu jest pewna, piękna historia. Jego żona mówi: Jonasz, ty jesteś ciągle w pracy, zapracowany, niby jest zgodnie, żyjemy razem, ale czy ty wiesz, kim ja jestem, jakie ja mam problemy, o czym marzę, o czym śnię. On tak popatrzył i minął dzień, czy dwa i Kofta położył jej kartkę na stole z tekstem „Naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt…”. Taka jest historia powstania tej jednej z najpiękniejszych piosenek o miłości.
Skoro o miłości wspomniałeś, to nie mogę cię nie zapytać o kolejną rocznicę, a dokładnie 10 wspólnych lat z Moniką, twoją żoną. Jak to się robi?
Dziesięć lat po ślubie, ale znamy się nieco dłużej. Zrobiliśmy z tej okazji imprezkę. Co pięć lat odnawiamy przysięgę małżeńską i zapraszamy przyjaciół, żeby to przypieczętować, podnieść rangę, więc robiliśmy obiad jubileuszowy.
Teraz wiele osób odnawia przysięgi małżeńskie.
Być może, nie śledzę innych. Tak to sobie wymyśliliśmy, żeby się kolejny raz poczuć jak młody i młoda. Jest taka emocja z tym związana. Patrzę po sobie, że im dłużej jestem z Moniką w związku, tym bardziej ją kocham, inaczej, dojrzalej. Nigdy bym nie powiedział wcześniej, że to pójdzie w tę stronę. Nie jest to mój pierwszy związek. Im dłużej byłem w poprzednich, tym było gorzej. Chciałbym, aby to trwało jak najdłużej.
Wszystko wskazuje na to, że to ta jedyna i na zawsze…
Myślę, że tak. Nie myślę, jestem o tym przekonany.
W „TTBZ” jest dużo młodych talentów. Jak ich postrzegasz? Czy widzisz podobieństwa i różnice między nimi a twoim pokoleniem?
Nie lubię tego pytania, bo to jest trochę tak jak to słynne zdanie: „A ja, jak byłem w twoim wieku…”. To kompletnie nie ma szans zaistnienia, to jest nowe pokolenie, ma inną subkulturę. Mają nowe słownictwo, towarzystwo, ideały, mody społeczne, wykluczenia. Nie można ich porównywać, trzeba jedynie wspierać, bo są pozbawieni trochę autorytetów. Są trochę pogubieni. Sam jako dorosły rodzic namawiam na wspieranie i na czas, by mieć dla nich dużo czasu.
Ty jesteś już ojcem dojrzałych dzieci, które wyfrunęły z gniazda.
I całe szczęście (śmiech).
Ale jak to?
No całe szczęście. Wychowujesz dzieci, potem sobie idą i masz czas dla siebie, i dla Moniki. Możemy się nacieszyć, poodpoczywać, powyjeżdżać, nie gotować codziennie obiadków. Nie jeździć na zajęcia pozaszkolne. Te wszystkie rzeczy, które rodzice teraz wykonują i marzą o tym momencie, że to już się skończy. Niech dzieci wyfruną z gniazdek, będą mieć fajną pracę, niech potrafią się utrzymać. A ja będę miał jak najmniej problemów. Ocierałem łzę, oparty o framugę, miałem syndrom opuszczonego gniazda nawet trzykrotnie, ale dałem radę. Niech przyjeżdżają, tylko na krótko (śmiech).
Co cię zachwyca w tym młodym pokoleniu?
Tolerancja i wolność. Dla nich nie ma gór, których się nie da przenieść. Nie ma śmierci, zakrętów, niebezpieczeństw, są aktywni, niezwykle wrażliwi, też na takie codziennie życie. Trudniej jest im żyć, choć tego nie wiedzą, bo nie mają mojego doświadczenia. Podziwiam ich, że sobie w tym trudnym świecie social mediów dają radę. Wiedzą, czego chcą w coraz młodszym wieku. Myślę, że sobie doskonale dadzą radę. Trzeba w nich wierzyć. Ja to wiem i ja to robię.
Masz jakieś swoje motto życiowe?
Jeśli chodzi o pracę zawodową zawsze miałem z tyłu głowy taką służebność wobec idei, projektu, w którym jestem. Nie jestem podmiotem, tylko kreatorem, budowniczym. O prawdziwość emocji chciałbym prosić młodych, by nie oszukiwali samych siebie. O szczerość i empatia. Po co ja tyle gadam, jak o to chodzi (śmiech).