Główne siły polityczne w Polsce uparły się, by wysłać do boju o prezydenturę polityków, których kompetencja ekonomiczna jest – delikatnie mówiąc – cieniutka.
/Andrzej Iwańczuk /Reporter
Zacznijmy od obozu rządowego. Tu kandydatów mamy (na razie) dwóch. I co jeden to… gorszy. Bo gdy idzie o sprawy gospodarcze, to dorobek żadnego z nich nie powala. Najgorszy jest zdecydowanie przypadek Szymona Hołowni. Kompetencje ekonomiczne marszałka Sejmu są tajemnicą nie tylko dla jego własnych wyborców. A podejrzewam, że również i dla niego samego. Z wypowiedzi wyłania się obraz pełen niespójności i ignorancji. Hołownia nie rozumie nawet, skąd się w państwie biorą pieniądze – o czym szerzej pisałem choćby tu.
Reklama
„Fundamentalny problem z ekonomią”
Zresztą także ruch Hołowni, czyli Polska 2050, ma z ekonomią fundamentalny problem. Hołowianie są w tych sprawach jak szczeniaczek, który biega za ładnym kolorowym motylkiem, dopóki nie zobaczy następnego i tak dalej. W politycznej praktyce wychodzi z tego zwykle klasyczne „za, a nawet przeciw”. Ot, choćby sprawa obniżenia składki zdrowotnej dla przedsiębiorców. Partia Hołowni dwoi się dziś i troi, by ta obniżka koniecznie poszła na ich konto i żeby mogli się przedstawiać jako „zbawcy polskich przedsiębiorców” (Czy będą? Wątpię). Problem polega jednak na tym, że to samo ugrupowanie jeszcze przed wyborami należało do tych, którzy najgłośniej narzekali, że pieniędzy na Narodowy Fundusz Zdrowia jest zbyt mało. Sposobem, aby to zmienić miało być – uwaga, uwaga, cytuję z programu Polski 2050 – „podniesienie składki zdrowotnej, która u nas jest znacznie niższa niż choćby w Czechach. 1 proc. dodatkowej składki to ok. 11 mld zł więcej na zdrowie”.
Takich kwiatków jest w dorobku partii Hołowni dużo, dużo więcej. I to nie są przypadkowe lapsusy. Takie podejście do ekonomii jest po prostu konsekwencją myślenia dziecinnego – Hołownia i jego ludzie czasem coś usłyszą (a to, że trzeba „pomóc przedsiębiorcom”, innym znów razem, że trzeba być „eko”) i niewiele się namyślając zapada decyzja „idziemy w to”. Aż do następnej mody. Problem polega na jakimkolwiek braku całościowej syntezy. Nawet na poziomie wykrywania najprostszych i elementarnych sprzeczności. Jak choćby tego, że bycie eko i wspieranie polskich przedsiębiorców bardzo często się ze sobą wyklucza. Bo jak jesteś fajny i zielony, to wtedy machasz ręką na rosnące koszty energii i ekologiczne domiary coraz mocniej (z powodu wchodzenia w życie kolejnych transz polityk klimatycznych) uderzają w polski biznes oraz jego opłacalność.
W przypadku Hołowni jest jeszcze gorzej. Bo to ekonomiczne dziecięctwo nie jest wcale urocze. Tylko bardzo niebezpieczne. Bo tam gdzie brak analizy całościowej, tam zawsze otwiera się pole do bycia rozgrywanym przez wielkie grupy interesu. Na przykład zagraniczny biznes wyspecjalizowany w czerpaniu profitów z unijnych polityk klimatycznych – patrz niemiecki sektor wiatrakowy lobbujący (jak pokazały pierwsze miesiące prac tego rządu bardzo skutecznie) za korzystną dla siebie ustawą wiatrakową. U kogo lobbowali? Ano u minister Hennig-Kloski. Reprezentującej – tak, tak – partię Szymona Hołowni.
Co wiadomo o poglądach ekonomicznych Trzaskowskiego?
A Rafał Trzaskowski? Niby jest to polityk o dużo większym doświadczeniu i z dużo poważniejszym zapleczem politycznym. Ale co – tak naprawdę – wiemy o jego poglądach ekonomicznych? Otóż… zatrważająco niewiele. By nie powiedzieć, że nic. Biorąc pod uwagę środowisko, z którego się wywodzi (liberalna warszawka) można zgadywać, że gospodarcze intuicje ma mainstreamowe – wydawać, ale nie za dużo, pomagać, ale niezbyt hojnie, w wypadku wątpliwości czekać na instrukcje z Brukseli.
Znamienne, że choć jest prezydentem największego i najbogatszego polskiego miasta nie zaklepał sobie nawet nigdy renomy dobrego gospodarza albo budowniczego wizjonera. To by mu dziś bardzo pomogło, bo faktycznie stosunek do wielkich projektów rozwojowych będzie jedną z ważnych osi tej kampanii prezydenckiej. Ale tu nic takiego nie ma. Inwestycje Trzaskowskiego w Warszawie są – by tak rzec – antyśmiałe. By nie powiedzieć „mikromańskie”. Nawet okazje takie jak budowa Centrum Sztuki Nowoczesnej nie została przez „Trzaska” wykorzystana do tego, by pokusić się o coś więcej poza nudną bryłą przypominającą kolejne centrum handlowe.
Na obronę Trzaskowskiego trzeba oczywiście zapytać, czy jest w obecnej PO/KO ktokolwiek o porównywalnie dużym politycznym kalibrze i jakiejkolwiek czytelnej wizji polityki ekonomicznej? No, nie za bardzo. W ogóle po ośmiu latach władzy PiS Platforma kompletnie straciła ekonomiczną kompetencję. Za cały program robiły im przecież przez lata płyciutkie jak łachy wiślane wypowiedzi Izabeli Leszczyny o „drugiej Grecji albo Wenezueli” – inkrustowane grafikami pożyczonymi od FOR Leszka Balcerowicza.
Jak na tym tle prezentuje się kandydat z poparciem PiS, czyli Karol Nawrocki? Ano też zaskakująco słabo. Kapeluszem ich nie przykrywa. Co dziwi, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak ważną rolę w polityce PiS odgrywała gospodarka w czasach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego. Tylko, że to nie jest tradycja, z której wyrasta Nawrocki. Może się oczywiście do niej odwoływać i pewnie będzie to robił – najmocniej w kwestii wspomnianych już wielkich inwestycji rozwojowych. Jednak Nawrocki to nie jest Morawiecki i Szydło. Nie jest to także Horała, Buda ani Obajtek, którzy – choć młodsi – przez ostatnie lata zdobyli w boju tak potrzebną ekonomiczną kompetencje. Nawrocki to przedstawiciel frakcji historycznej – ważnej dla politycznego DNA polskiej prawicy. Ale do przekonania większości Polek i Polaków do tego, że ogarnia rzeczywistość ekonomicznej „bazy”. A nie tylko patriotyczną „nadbudowę”.
Kluczowa decyzja z punktu widzenia Polski. „Jednocześnie jakaś straszna”
Z kandydatów będących dziś w grze najsprawniej w tematach ekonomicznych porusza się Sławomir Mentzen. Ale marna to pociecha, bo jego ekonomiczny libertarianizm pachnie na kilometr Korwinem. I jest to ideologia, która niezawodnie zjednuje sympatię gimbazy (i to od lat, o czym zaświadczyć może wspomniany JKM). Ale jednocześnie jest to pomysł, z którego kolejne pokolenia po prostu wyrastają w momencie zderzenia z realiami dorosłego życia.
Krótko mówiąc – niby superważne wybory i kluczowa decyzja z punktu widzenia przyszłości Polski. Ale jednocześnie jakaś straszna – jak to się mówi – bryndza. To znaczy bieda, nędza i słabizna.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. Polsat News