Jutro będzie już „cisza wyborcza”. Żebyście Państwo w ciszy oddać się mogli refleksji na kogo zagłosujecie. Takie przynajmniej jest oficjalne uzasadnienie istnienia „ciszy wyborczej”.
/Jacek Domiński /Reporter
Reklama
Zgodnie z art. 104 ustawy z dnia 5 stycznia 2011 roku Kodeks wyborczy, „kampania wyborcza (…) ulega zakończeniu na 24 godziny przed dniem głosowania”.
Zgodnie z art. 107 § 1 „w dniu głosowania oraz na 24 godziny przed tym dniem prowadzenie agitacji wyborczej, w tym zwoływanie zgromadzeń, organizowanie pochodów i manifestacji, wygłaszanie przemówień oraz rozpowszechnianie materiałów wyborczych jest zabronione”.
Zgodnie z art. 105 § 1 „agitacją wyborczą jest publiczne nakłanianie lub zachęcanie do głosowania w określony sposób, w tym w szczególności do głosowania na kandydata określonego komitetu wyborczego”.
Nie jest natomiast zabronione publiczne zniechęcanie do głosowania, czy nakłanianie do niegłosowania. Albowiem, w rozumieniu ustawy, nie jest to „agitacją wyborczą”.
Nie jest też zabronione agitowanie za wzięciem udziału w wyborach. Inaczej niż w przypadku referendum, bo w referendum frekwencja bezpośrednio wpływa na ważność wyniku. Ale jakoś nie pamiętam, żeby ktoś dostał grzywnę za agitowanie do nieuczestniczenia w referendum w Warszawie w 2013 roku. Ciekawe, czy w tym roku w tym ogólnopolskim referendum, które się będzie odbywało razem z wyborami, ktoś grzywnę zaryzykuje?
Tak się jednak składa, że agitację za udziałem w wyborach prowadzą różni aktywiści, agitujący „przeciw” niektórym komitetom wyborczym. Ale to zupełnie co innego niż agitowanie „za”, które jest zabronione. No i nie ma mowy o agitowaniu „za” jakimś kandydatem „określonego komitetu”, skoro komitetów jest kilka.
Ja za to tradycyjnie dziś poagituję za niegłosowaniem. Po pierwsze, mógłbym nawet jutro, bo to jedna nie agitacja, jak wykazałem wyżej, a po drugie, jakby jednak ktoś to za agitację chciał jednak uznać (są tacy, którzy twierdzą, że to wspieranie najsilniejszej partii), to mam jeszcze 24 godziny.
Niegłosowanie w wyborach sensowną strategią?
Anthony Downs w napisanej już w 1957 roku „Economic Theory of Democracy” przekonywał, że świadoma absencja wyborcza jest całkiem sensowną strategią zorientowaną na przyszłość. Oznacza ona, że istniejące na rynku „produkty” polityczne nie są warte zainteresowania. A to rodzi nadzieję, że w końcu, w którymś kolejnym głosowaniu, tym potencjalnym „klientom” zostanie zaoferowany lepszy „towar”.
Zgodnie z teorią Downsa głosować chodzimy wówczas, gdy użyteczność z głosowania jest wyższa niż użyteczność z absencji, albo wyższa od kosztów głosowania.
Racjonalnie zachowujące się jednostki głosują, jeśli użyteczność płynąca z wygranej w wyborach oczekiwanej partii bądź z utworzenia przez nią korzystnej koalicji jest wyższa od wszelkich kosztów związanych z procedurą oddania głosu.
Użyteczność może płynąć nie tylko z różnych ekonomicznych apanaży związanych ze zdobyciem władzy przez oczekiwaną partię lub koalicję, w której ona uczestniczy, ale także z prostego, nie motywowanego ekonomicznie poczucia satysfakcji z sukcesu kogoś lubianego i porażki kogoś nielubianego.
Przy wysokiej frekwencji wyborczej nie opłaca się głosować. Jeśli jednak większość pomyśli w ten sposób, nasz głos mógłby okazać się decydujący, gdybyśmy zdecydowali się zagłosować. Jeśli jednak większość też pomyśli w ten drugi sposób, nasz głos też nie będzie miał znaczenia – zwłaszcza w systemie wyborów proporcjonalnych, bo z zasady jeden głos nie może w nich mieć znaczenia rozstrzygającego.
Decyzję o udziale w głosowaniu można zapisać jako:
B*P – C > 0
Gdzie:
B – dyferencjał partyjny
C – koszt wzięcia udziału w głosowaniu
P – prawdopodobieństwo, że oddany głos będzie miał decydujące znaczenie
Jako że P dąży do zera, najbardziej racjonalna decyzja to absencja wyborcza.
Wybory jak małżeństwo czy jak komunikacja miejska?
Powinno się wybierać ludzi, a nie partie. Na partie się tylko głosuje. Nawet jak postawicie krzyżyk przy nazwisku kogoś, do kogo macie zaufanie, to będzie to, niestety, równoczesne wsparcie kogoś innego z czołowego miejsca na partyjnej liście w innym okręgu, na którego mogłoby Wam nie przyjąć do głowy zagłosować. I jeszcze swoim głosem dajecie mandat liderom takiej partii, żeby nadal działali, jak działają. Bo skoro i tak na nich ludzie głosujecie…
Chodzi więc o legitymizowanie systemu jako takiego, a nie tylko o ludzi, którzy ten system wykorzystują. Jak? To spójrzcie na układanie list. Po co są na nich ci wszyscy ludzie? Przecież będą głosowali jak im Tusk albo Kaczyński każą.
Niegłosowanie ułatwia natomiast zachowanie dystansu do politycznej rzeczywistości. Nasza psyche sprawia bowiem, że jesteśmy skłonni odtłumaczać zachowania tych, których wybraliśmy, bo w ten sposób odtłumaczamy sobie także nasz wybór. A z drugiej strony gdy czujemy się w wyborach przegrani, mamy skłonność nie zauważać, gdy zwycięzcy robią czasem coś rozsądnego.
Ale zalewają mnie memy, że z wyborami to nie jest jak z małżeństwem. Tylko jak z komunikacją miejską. Nie czekamy na autobus, który nas podwiezie pod próg domu (czyli takiego idealnego królewicza na białym koniu) tylko na ten, który podwiezie nas najbliżej domu. No ale proszę jednak pamiętać, że w autobusach jeżdżą kieszonkowcy, którzy mogą Was okraść. A czasami to się nawet zamachy terrorystyczne w nich zdarzają.
Podobno jak nie głosujesz, nie możesz narzekać. No właśnie wtedy możesz. Jak głosowałeś to nie możesz. Chciałeś to masz.
I na koniec jeszcze jeden argument. Z kategorii „koronnych”. Ponoć rządzą głupi ludzie, bo mądrzy nie głosują. Ja widocznie jestem głupi, bo jak jeszcze głosowałem, to rządzili ci sami, co się teraz starają.
***
Robert Gwiazdowski, adwokat, prof. Uczelni Łazarskiego
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Jeśli chcesz otrzymywać powiadomienia Messengerem o kolejnych felietonach Roberta Gwiazdowskiego kliknij tutaj
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. INTERIA.PL