Rząd Tuska idzie śladem PiS i na początku swojej kadencji chce wprost do kieszeni Polaków przelać nawet 42 mld zł. Wpłynie to na konsumpcję, co przy rozpędzającej się gospodarce utrudni walkę z inflacją i usztywni stopy procentowe. Kredytobiorcy nie powinni więc liczyć na szybki spadek wysokości rat.
Donald Tusk w expose obiecał wiele rozwiązań ze 100 konkretów. Jak one wpłyną na gospodarkę (Licencjodawca, Omar Marques)
Premier Donald Tusk we wtorek w Sejmie wygłosił expose. – Wprowadzimy kasowy PIT dla przedsiębiorców, urlop dla przedsiębiorców od składek oraz „babciowe”, czyli świadczenie dla młodych matek wracających do pracy – zapowiedział nowy szef rządu. Deklarował też wprowadzenie rady fiskalnej, opiniującej wydatki państwa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz także: Adam Glapiński stanie przed Trybunałem Stanu? "Mamy inny niuansik"
Jak te wszystkie deklaracje wpłyną na gospodarkę oraz stan finansów naszego kraju?
Donald Tusk zapowiedział zmiany dla Polaków. Ile to będzie kosztować?
Na początku prześledźmy najważniejsze zapowiedzi nowego premiera z wtorkowego przemówienia. Co już wiemy na pewno? Oto programy, które mają zostać wdrożone już od początku 2024 r.:
- Podwyżki płac dla nauczycieli o 30 proc., czyli o co najmniej 1500 zł miesięcznie. Nowy minister finansów Andrzej Domański wcześniej sygnalizował, że koszt tego rozwiązania to ok. 13-14 mld zł.
- Podwyżki płac dla sfery budżetowej o 20 proc. Precyzyjne oszacowanie kosztu jest trudne. Najszersze szacunki liczby pracujących w sferze budżetowej to ok. 1,5 mln osób, w samej państwowej sferze budżetowej jest to ok. 0,5 mln. Według ekonomistów PKO BP koszt tego programu sięgnie ok. 15 mld zł.
- Wprowadzenie programu „Aktywna mama” („babciowe”), polegającego na wypłacie 1500 zł miesięcznie kobietom wracającym do pracy po urlopie macierzyńskim, aż do momentu skończenia przez dziecko 3. roku życia. Wydatki z tego tytułu można szacować na ok. 9 mld zł (w zależności od skali wzrostu aktywności zawodowej matek), ale wpływ netto programu na wynik budżetu będzie mniejszy (Domański wskazywał na przedział 4-5 mld zł) ze względu na składki i podatki płacone przez kobiety, które bez realizacji programu i przy dłuższej dezaktywacji kobiet nie trafiłyby do kasy państwa.
- Urlop (odstąpienie) od płacenia składek ZUS dla przedsiębiorców. Minister finansów szacował koszt takiego programu na ok. 4,5 mld zł.
Co to oznacza dla dziury w kasie państwa?
Tak więc zdaniem specjalistów PKO BP na podstawie ogłoszonych podczas expose zapowiedzi gospodarczych można oszacować, że ich bezpośredni dodatkowy koszt (vs projekt budżetu z września) w 2024 r. wyniesie ok. 42 mld zł, a wpływ na deficyt (efekt netto po odliczeniu wpływów, jakie wygenerują) sięgnie ok. 38 mld zł (1 proc. PKB).
– Zapowiedzi z expose oceniamy jako pierwszy sygnał racjonalizacji/konsolidacji ogromnych wydatków, początek może już w 2025 r. Zakładamy, że w krótkim terminie polityka fiskalna pozostanie ekspansywna, a deficyt sektora gg (cały sektor fin. pub. liczony metodologią UE) może sięgnąć 6 proc. PKB. Ale to już wiedzieliśmy wcześniej i dzisiaj rynki finansowe oczekują na sygnały wskazujące czy obawy dotyczące wysokich podaży długu rosną, czy spadają – wyjaśnia Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego.
Podobnego zdania są analitycy Santander Bank Polska. „Aktualizacja projektu budżetu będzie jednym z najpilniejszych zadań rządu na najbliższe tygodnie. Naszym zdaniem rośnie ryzyko, że deficyt finansów publicznych w 2024 r. będzie większy od założonego w projekcie budżetu z września (4,5 proc. PKB) o ok. 0,5-1,0 punktu procentowego” – wyliczają. Pekao skłania się z kolei raczej ku 0,77 proc. PKB.
Co to wszystko oznacza dla finansów naszego kraju? Tyle że deficyt sektora finansów publicznych z łatwością przekroczy 5 proc. wobec 4,5 proc. zapisanych przez PiS we wrześniu. Co ważne, zryczałtowana składka zdrowotna dla przedsiębiorców, jak i podniesienie kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, zostanie najprawdopodobniej odłożone na przyszłość.
Co więcej, wyższy deficyt może także oznaczać, że ścieżka długu publicznego będzie zmierzać w kierunku 55 proc. PKB. Obecnie po trzecim kwartale tego roku ten wynik zamknął się w liczbie 48,7 proc. PKB.
To o tyle niebezpieczne, że samo PiS przewidywało już wzrost długu naszego kraju i zapisało po 2025 r. cięcia wydatków o 1 pkt proc. PKB każdego roku, co szeroko opisywaliśmy w money.pl. Prawica przewidywała stałe oszczędności w wysokości 130 mld zł. Pomimo takiego zaciskania pasa jej zdaniem dług i tak miał zbliżać się do 60 proc. PKB w 2027 r.
Dosypywanie do konsumpcji utrudni walkę z inflacją?
Nowe programy rządu Donalda Tuska to jedno. Jednak należy pamiętać jeszcze o 800 plus, które również wchodzi od nowego roku oraz 20-procentowej podwyżce płacy minimalnej. Wynagrodzenia Polaków w ogóle mają znacząco odbić w porównaniu do niezbyt udanego pod tym względem 2023 r.
– W przyszłym roku spodziewamy się wzrostu płac o ok. 10,5 proc. rok do roku, a więc w tempie przekraczającym wzrosty cen. Wysoki wzrost wynagrodzeń będzie wynikiem zaplanowanego podniesienia płacy minimalnej w 2024 roku o prawie 20 proc., które wywrze presję na podwyżki całej siatki płac, podnosząc tym samym koszty pracy – tłumaczy Piotr Kalisz, główny ekonomista Citi Handlowego.
Według banku gospodarka Polski urośnie w przyszłym roku o 3,5 proc., czyli znacznie więcej niż w tym roku (spodziewany wzrost to ok. 0,6 proc.). Silnik ten będzie oparty przede wszystkim na konsumpcji prywatnej, czyli tak jak to miało miejsce przez większą część rządów PiS. A takie z kolei postawienie sprawy jest wprost proinflacyjne, co oznacza, że ciągłe dosypywanie pieniędzy do gospodarki utrudni to walkę ze wzrostem cen.
Szczególnie że wspomniane 3,5 proc. wzrostu nie będzie neutralne dla inflacji nad Wisłą.
Historycznie polska gospodarka rosła w trendzie niemal czteroprocentowym i na tym tle nasza prognoza może wydawać się niska. Jednak ostatnie lata (COVID-19, odpływ migrantów, znaczny wzrost wydatków na obronność) najprawdopodobniej doprowadziły do obniżenia potencjalnego tempa wzrostu w kraju. W związku z tym spodziewamy się, że oczekiwane ożywienie gospodarcze okaże się na tyle wysokie, aby wyhamować dotychczasowy szybki trend dezinflacyjny – ostrzegają specjaliści banku.
Nieco innego zdania są ich koledzy z Banku Pekao. Jak uważają, spora część wydatków fiskalnych na 2024 r. to koszty modernizacji armii, które w znikomy sposób przełożą się na popyt wewnętrzny. „Wynika stąd, że skala przyszłorocznego impulsu fiskalnego będzie zdecydowanie mniejsza, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać, zaś wpływ na inflację – bardziej ograniczony” – twierdzą.
Sześć lat walki z podwyżkami w sklepach?
Niemniej, w opinii części ekonomistów spodziewane ożywienie gospodarcze, dotychczasowe obniżki stóp procentowych, stymulacja fiskalna oraz dwudziestoprocentowe wzrosty płacy minimalnej (plus podwyżki w sektorze publicznym) nie będą ułatwiać szybkiego powrotu inflacji do akceptowalnych poziomów.
„W przypadku wskaźnika CPI (inflacja konsumencka – przyp.red.) spodziewamy się jego spadku do około 3,6 proc. w kwietniu, a następnie jego odbicia w pobliże 5 proc. pod koniec przyszłego roku. Ponieważ inflacja wraca z poziomów stratosferycznych, jej spadek do 5 proc. lub nawet 4 proc. może wydawać się sukcesem. Jednak średnioroczna inflacja znacznie przekraczała poziom celu CPI przez ostatnie cztery lata, a nasze szacunki sugerują, że ten okres może się wydłużyć nawet do sześciu lat” – podsumowuje gorzko Citi.
Kredytobiorcy poszkodowani
To wszystko prowadzi nas do ostatniej konkluzji, czyli możliwego zachowania banku centralnego. To, że po wyborach stanie się on bardziej jastrzębi, było w oczach wielu komentatorów rynku niemal pewne. Teraz pojawiają się coraz częściej głosy, że stopy procentowe mogą nie drgnąć nawet przez cały 2024 r., co uderzałoby w kredytobiorców liczących na spadek comiesięcznych rat kredytowych.
„Zakładamy, że w całym 2024 r. skala łagodzenia polityki pieniężnej wyniesie 50 pb, a ryzyko widzimy po stronie mniejszych obniżek lub nawet ich braku” – szacuje Citi Handlowy.
Santander Bank Polska jest bardziej stanowczy w tej kwestii. „W naszej ocenie dalsze luzowanie polityki pieniężnej jest mało prawdopodobne. Zakładamy, że stopa referencyjna NBP może pozostać bez zmian na poziomie 5,75 proc. aż do IV kwartału 2024 r.” – czytamy w ostatnim raporcie banku na ten gospodarki Polski.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl