Ledwo zliczono rozkład sejmowych mandatów, a już wybuchła polityczna awantura o stan finansów państwa. Podobnie jak przed wyborami tak i po wyborach medialna dyskusja zawiera całą gamę prawd, półprawd, przerysowanych opinii i zwyczajnych kłamstw.
Kondycja finansów publicznych rzadko kiedy trafia na czołówki mediów głównego nurtu. Zwykle też nie interesuje większości wyborców, których tak łatwo przekupić obietnicami nowych wydatków (lub obniżek podatków) niemających pokrycia w dochodach budżetowych. Na ogół też problemy finansów państwa interesują jedynie wąskie grono ekonomistów i inwestorów.
Przeczytaj także
"Nikt ci tyle nie da, ile ja obiecam", czyli czego politycy nie powiedzą nam przed wyborami
Teraz jednak jest inaczej. Od kilku dni niedawna opozycja alarmuje o katastrofalnym stanie finansów państwa i wielkiej „dziurze Morawieckiego”. Pretekst do tych oskarżeń dostarczyła publikacja danych o wykonaniu budżetu państwa za wrzesień, które pokazały istotne zwiększenie deficytu budżetowego względem sierpnia. Okazało się, że deficyt budżetowy po wrześniu wyniósł prawie 34,7 mld złotych wobec 16,6 mld zł po sierpniu. Niemal równocześnie – czyli z miesięcznym opóźnieniem – opublikowane też wyniki budżetu za sierpień. Czy takie dane oznaczają zapaść finansów publicznych?
Dane budżetowe bywają zmienne
Odpowiedź na powyższe pytanie jest jasna i brzmi: NIE. Aby sprostać przedwyborczym obietnicom Prawa i Sprawiedliwości, już w czerwcu Sejm dokonał nowelizacji tegorocznego budżetu państwa, zwiększając maksymalny deficyt z 68 mld do 92 mld złotych – czyli aż o 35%. Trudno się zatem dziwić, że po zwiększeniu wydatków na pensje nauczycieli i tzw. budżetówki, poszerzenia programu dofinansowania leków dla wybranych grup społecznych oraz obniżeniem prognoz makroekonomicznych deficyt znacząco wzrósł.
Ówczesna opozycja składając własne – i czasami dość kosztowne – obietnice wyborcze, znała (a przynajmniej powinna była znać) stan finansów państwa. Tym bardziej że pod koniec sierpnia rząd przedstawił wstępny projekt przyszłorocznego budżetu, w którym zionęła wielka dziura budżetowa (opiewająca na nominalnie rekordowe 164,8 mld zł) będąca efektem potężnego wzrostu wydatków rządowych. Więcej na ten temat pisałem w artykule z 30 sierpnia zatytułowanym „Wielka dziura budżetowa, gigantyczne potrzeby pożyczkowe państwa”.
Co ciekawe, wtedy polityków z obu stron politycznego sporu nie za bardzo obchodziły ani gigantyczne manko w kasie państwa, ani absolutnie rekordowe potrzeby pożyczkowe rządu, który tylko w 2024 roku będzie musiał pożyczyć 420,6 mld złotych. To o 61% więcej niż w roku bieżącym oraz o 80% więcej niż w dotychczas rekordowym pod tym względem roku 2022. We wrześniu politycy PiS, KO, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy w dalszym ciągu radośnie składali kolejne obietnice wyborcze wiążące się z nowymi wydatkami lub uszczupleniem dochodów podatkowych.
Jest dobrze, ale nie beznadziejnie
Faktem jest, że w ostatnich latach kondycja polskich finansów publicznych uległa pogorszeniu. Zaczęło się w roku 2020, gdy polityka częściowego zamknięcia gospodarki doprowadziła do skokowego wzrostu deficytu fiskalnego i zapaści w kasie państwa. Warto przypomnieć, że za tymi rozwiązaniami (tzw. tarczami antykryzysowymi) zagłosowały prawie wszystkie frakcje sejmowe, w tym także opozycyjne.
Dzięki postcovidowemu boomowi i braku nowych istotnych restrykcji sanitarnych już w roku 2021 deficyt budżetowy spadł do 1,9% PKB. Nie najgorzej wyglądał on także w roku 2022, gdy pomimo nadzwyczajnych wydatków związanych z przyjęciem uchodźców z Ukrainy oraz uszczupleniem dochodów podatkowych (m.in. na skutek tymczasowych obniżek stawek VAT i dopłat do rachunków za energię elektryczną i gaz) wysoka inflacja oraz solidna aktywność gospodarcza ratowały kasę państwa.
Przeczytaj także
Wielka dziura budżetowa, gigantyczne potrzeby pożyczkowe państwa
Problemy ujawniły się w tym roku, gdy koniunktura gospodarcza „siadła”, inflacja zaczęła gasnąć, a w budżet państwa uderzyły zaległe rachunki (m.in. wysoka waloryzacja emerytur), koszty przedwyborczych obietnic, wzrost wydatków wojskowych oraz wyższych kosztów obsługi długu publicznego. Te wszystkie czynniki działać będą także w roku 2024.
Kto jest bez deficytu, niech pierwszy rzuci kamieniem
Nie jest jednak prawdą, że rząd ukrywał stan finansów publicznych. Wszystkie dane były ogólnie dostępne i każdy, kto chciał, mógł je przeanalizować. Owszem, rząd Mateusza Morawieckiego „poukrywał” sporą część w wydatkach w rozmaitych funduszach covidowych czy innych instrumentach znajdujących się formalnie poza budżetem państwa. Ale nadal były one częścią finansów publicznych i były wykazywane choćby w statystykach przesyłanych do agend Unii Europejskiej (KE i Eurostatu). Zresztą obecna ekipa nie jest na tym polu pionierem. Podobne rzeczy robiło także Ministerstwo Finansów pod wodzą Jana-Vincenta Rostowskiego, który „chował” wydatki np. w Krajowym Funduszu Drogowym.
Według danych Eurostatu na koniec 2022 roku dług publiczny Polski wynosił ponad 1,5 biliona złotych, co stanowiło 49,1% PKB. Ze względu na szybki wzrost nominalnego PKB w poprzednich latach relacja długu do PKB zmalała z 53,6% w roku 2021 i 57,2% rok wcześniej. Dane są i wystarczy sprawdzić w Eurostacie. No chyba, że ktoś podejrzewa o fałszowanie statystyk w stylu greckim.
Za wyjątkiem roku 2020 pod kontrolą były też polskie deficyty fiskalne: 0,7% w 2019, 6,9% w 2020 (tak, to było dużo za dużo), 1,8% w 2021 oraz 3,7% w 2022. Na rok 2024 rząd planuje manko wielkości 4,5% PKB. Czyli sporo, ale bywało więcej. I to zarówno za czasów rządów postkomunistów (ponad 4% PKB w latach 2001-05), Platformy Obywatelskiej z PSL-em (ponad 5% w latach 2009-10), jak i Prawa i Sprawiedliwości (rekordowe 7,9% w 2020).
Po roku 1990 ani jednemu rządowi nie udało się stworzyć zrównoważonego budżetu państwa. To znaczny takiego, w którym 100% bieżących wydatków ma pokrycie w dochodach. Najbliżej tego byliśmy w roku 2019. Wstępne projekty budżetu na rok 2020 mówiły o zerowym deficycie, ale ze względu na politykę lockdownów zamiast tego dostaliśmy rekordowy deficyt. Zatem wszyscy politycy powinni teraz zachować pokorę w ferowaniu wyroków skazujących za „budżetową dziurę”. Nie było bowiem ani jednego takiego rządu w III RP, który by nie popełnił grzechu budżetowej rozpusty.
Wycofać się rakiem, gdzie pieprz rośnie…
Czy zatem stan finansów publicznych jest dobry? W żadnym wypadku! Na skutek feerii populistycznych obietnic wyborczych wszystkie główne siły polityczne przyczyniły się do pogorszenia kondycji budżetu państwa. Nawet bez realizacji obietnic złożonych przez KO, Trzecią Drogę i Lewicę przyszłoroczny budżet będzie bardzo napięty. To efekt rozbuchanych transferów socjalnych (800+, kolejne emerytury, „bezpłatne leki” i masę innych) połączonych z nadzwyczajnymi wydatkami na uzbrojenie, znacząco podwyższonymi kosztami obsługi długu oraz gorszą koniunkturą gospodarczą.
Równocześnie pewne pretensje polityków opozycji są uzasadnione. Rząd PiS-u przed wyborami „wymaksował” budżet i nie zostawił miejsca na realizację przedwyborczych obietnic swych oponentów. Ci ostatni będą musieli się teraz z nich po cichu wycofać. Już zdążyliśmy się dowiedzieć, że proponowany przez Trzecią Drogę „dobrowolny ZUS dla przedsiębiorców” okazał się zwykłym mydleniem oczu. Zapewne ten sam los podzieli obietnica podwojenia kwoty wolnej w PIT czy postulat zniesienia podatku Belki. Cóż, jeśli ktoś się dał na to nabrać, to sam jest sobie winny. Wszystko było jasne jeszcze przed wyborami i nowe dane niewiele w tej materii zmieniły.