Sondaże wskazują na wysokie ryzyko wyłonienia Sejmu, który nie będzie zdolny zbudować większości rządowej. Taki scenariusz może oznaczać wyborczą „dogrywkę”.
Od razu zaznaczmy, że wiarygodność wielu przedwyborczych sondaży jest co najmniej wątpliwa. Bardzo dużo zależy od tego, kto zleca dane badanie i jakie wyniki chciałby zobaczyć. Lista potencjalnych sondażowych błędów jest długa (zbyt mała lub błędnie dobrana próbka respondentów, lekceważące podejście badanych, sposób zadawania pytań i publikacji wyników, etc.), ale jedna wada łączy wszystkie sondaże: domniemana rekordowo wysoka frekwencja.
„Chęć udziału w wyborach deklaruje 66,9 proc. badanych” – wynika z sondażu United Surveys dla Wirtualnej Polski. I tak jest przed każdymi wyborami, gdy jakieś 2/3 ankietowanych zapewnia, że pójdzie na wybory. A potem przy urnach zwykle stawia się ok. połowa. Od czerwca 1989 roku tylko dwa razy zdarzyło się, aby frekwencja w wyborach parlamentarnych przekroczyła 60%. Było to w roku 2019 oraz 1989. Średnia wyniosła 50,8%.
To tyle tytułem wstępu. O ile na wyniki poszczególnych badań nie warto zwracać szczególnej uwagi, o tyle już uśrednione wyniki kilku ostatnich sondaży nałożone na oś czasu zaczynają pokazywać pewne trendy. Jeśli tendencje z ostatnich tygodni utrzymają się do 15 października, to najwięcej głosów (ok. 35%) powinna uzyskać lista PiS-u. Drugie miejsce przypadłoby Koalicji Obywatelskiej (ok. 28%), zaś walkę o podium stoczą komitety Konfederacji, Lewicy i PSL-u (dla niepoznaki oznakowanego jako „Trzecia Droga”). Tu różnice są minimalne i właściwie każda kolejność jest możliwa.
„Nie ważne, kto głosuje. Ważne, kto liczy głosy” – motto Józefa Stalina pozostaje aktualne także we współczesnej Polsce. Nie chodzi tu nawet o oszustwa przy liczeniu głosów, ale o szachrajski sposób przeliczania głosów na poselskie mandaty. W konsekwencji stosowania dwóch progów wyborczych (5% i 8%) oraz metody d’Hondta procent uzyskanego poparcia często nijak ma się do procentu uzyskanych foteli sejmowych. Bardzo wiele będzie też zależało od trzech obecnie trudno przewidywalnych czynników:
1) Spreadu PiS-KO
2) Tego, czy Trzecia Droga przekroczy 8-procentowy próg wyborczy
3) Wyników Lewicy i Konfederacji – w obu przypadkach nawet niskie dziesiąte punktu procentowego mogą mieć daleko posunięte implikacje dla liczby mandatów uzyskanych przez wszystkie komitety.
„Zawieszony parlament” – instrukcja obsługi
– Panowie, policzmy głosy – ta nieśmiertelna wypowiedź Donalda Tuska jak ulał pasuje do każdych wyborów. Tyle tylko, że my już wiemy, że powinniśmy liczyć nie tyle głosy wyborców, co uzyskane przez poszczególne komitety mandaty. Całą układankę dodatkowo komplikuje fakt, że nowi posłowie mogą płynnie zmieniać partyjne barwy (oczywiście tylko dla Polski, nigdy nie za pieniądze i stanowiska).
Podsumujmy zatem, co wiemy na pewno. W Sejmie zasiądzie 460 posłów, w tym przynajmniej 1 poseł mniejszości niemieckiej. Większość bezwzględna to przynajmniej 231 posłów. I to właściwie tyle. Reszta jest kwestią prognoz i spekulacji. Wejdźmy zatem na ten śliski grunt. Z badań robionych w ciągu ostatnich czterech tygodni można wyciągnąć pewne elementarne wnioski.
Po pierwsze, PiS nie ma raczej szans na osiągnięcie samodzielnej większości. Aby ją osiągnąć, potrzebowałby nie tylko wyniku wyraźnie wyższego od oczekiwań, ale też słabego rezultatu KO i wypadnięcia Trzeciej Drogi poniżej progu. To wszystko razem wydaje się mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Średnio licząc, sondaże dają partii Jarosława Kaczyńskiego jakieś 200 mandatów. Czyli o ponad 30 za mało, aby samodzielnie rządzić.
Szacunkowy podział mandatów w Sejmie po wyborach z 15 X 2023 r. | |||||
---|---|---|---|---|---|
Komitet | wg. Flisa dla "SE" | Ipsos dla OKO.press | IBRIS dla Onetu | Stan Polityki | Średnia |
9 X | 26 IX | 22 IX | 15 IX | ||
PiS | 183 | 207 | 203 | 209 | 200,5 |
KO | 157 | 158 | 148 | 153 | 154 |
Konfederacja | 42 | 22 | 40 | 44 | 37 |
Trzecia Droga | 49 | 31 | 36 | 30 | 36,5 |
Lewica | 28 | 41 | 32 | 23 | 31 |
MN | 1 | 1 | 1 | 1 | 1 |
SUMA | 460 | 460 | 460 | 460 | 460 |
blok lewicy | 234 | 230 | 216 | 206 | 221,5 |
blok "prawicy": | |||||
PiS + PSL | 207,5 | 222,5 | 221 | 224 | 218,75 |
PiS + Konfederacja | 225 | 229 | 243 | 253 | 237,5 |
Opracowanie: Bankier.pl |
Po drugie, bezwzględnej większości raczej nie uzyska także blok partii lewicowych. Tylko w jednym scenariuszu suma mandatów KO, Trzeciej Drogi i Lewicy przekracza 231. Średnio wychodzi 221,5. Czyli też za mało. Po trzecie, oznacza to, że najbardziej prawdopodobne są dwa rozwiązania: 1) rząd koalicyjny pod wodzą PiS-u lub 2) rząd mniejszościowy.
– Wybory wygra nasz przyszły koalicjant – to chyba najlepiej zapamiętana wypowiedź Waldemara Pawlaka, ówczesnego szefa PSL-u. Ta partia (lub jej protoplaści) uczestniczyła w prawie wszystkich rządach w latach 1944-2015. Problem w tym, że w tych wyborach PSL startuje ze wspólnej listy z ludźmi Szymona Hołowni. Zakładając, że Trzecia Droga przekroczy 8-procentowy próg, to trudno oszacować, ilu znanych ze swej koncyliacyjnej natury peeselowców zasiądzie w ławach poselskich. Skoro nie da się tego oszacować, to przyjąłem, że będzie to 50%. W takim układzie ewentualna koalicja PiS+PSL może liczyć na ok. 220 „szabel”. Czyli o przynajmniej 10 za mało.
Teoretycznie istnieje jeszcze opcja koalicji PiS-u i Konfederacji, która to w 3 z 4 powyższych scenariuszy dysponowałaby większością w przyszłym Sejmie. Znając jednak niechęć wyborców Konfederacji do rządów ludzi Jarosława Kaczyńskiego, byłby to scenariusz raczej mało prawdopodobny. W mojej ocenie tak samo jednak możliwy jak „wielka koalicja” – czyli wszyscy przeciwko PiS-owi. Dodatkowo trzeba założyć, że partia obecnie sprawująca władzę może sobie „kupić” kilku bądź nawet kilkunastu posłów wybranych z innych list oferując im lub ich rodzinom dobrze płatne stanowiska rządzie lub w spółkach z udziałem Skarbu Państwa.
Jednakże z tych wszystkich spekulacji wyłania się jeden zasadniczy wniosek: Sejm następnej kadencji będzie miał spore problemy z wyłonieniem stabilnej większości rządowej. Trzeba się zatem liczyć z powtórką scenariuszy, których w Polsce nie przerabialiśmy od blisko 20 lat.
Sejmowy poker
To jest ten moment, gdy wszyscy wyciągamy Konstytucję RP i przypominamy sobie rozdział V opisujący m.in. sposób powołania Prezesa Rady Ministrów. Tu mamy art. 154, w myśl którego kandydata na premiera desygnuje prezydent w ciągu 14 dni od pierwszego posiedzenia Sejmu. W układzie podzielonego parlamentu Konstytucja czyni z prezydenta głównego rozgrywającego. To Andrzej Duda (przynajmniej teoretycznie) zadecyduje, kogo powoła na premiera. A może powołać każdego pełnoletniego obywatela Polski (tylko nie siebie). Nigdzie nie jest też zapisane, że ma to być ktoś z partii, która uzyskała najwięcej głosów.
Niemniej jednak prezydencki nominat w ciągu 14 dni musi uzyskać od Sejmu wotum zaufania, czyli bezwzględną większość głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Jeśli mu się to nie uda, to Sejm ma kolejne 14 dni na wybór własnego kandydata na premiera. Propozycja ta musi zostać poparta przez bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Jeśli i ten krok się nie powiedzie, to inicjatywa wraca do prezydenta (art. 155), który znów ma 14 dni na powołanie „swojego” Prezesa Rady Ministrów (może to być ten sam gość co za pierwszym razem). Maksymalnie po kolejnych 14 dniach Sejm ponownie głosuje nad wotum zaufania. Jeśli i tym razem nie skleci się większości rządowej (lub część posłów po prostu nie przyjdzie na głosowanie), to „Prezydent Rzeczypospolitej skraca kadencję Sejmu i zarządza wybory”.
Cała procedura może potrwać maksymalnie 70 dni, czyli mniej więcej do końca roku. Jeśli politykom nie uda się sklecić rządu, to po skróceniu kadencji Sejmu czeka nas maksymalnie 45-dniowa „dogrywka” w postaci ponownych wyborów. I później cała procedura zaczyna się od początku. Jak długo taki stan zawieszenia może trwać? Teoretycznie nawet w nieskończoność. W praktyce powinno to być raczej kilka miesięcy. Aczkolwiek w Belgii w latach 2010-11 rządu nie mieli przez 541 dni i nikt jakoś specjalnie na tym nie ucierpiał.
Gra będzie toczyć się dalej
Jest zatem niemal przesądzone, że w krajowej polityce czekają nas bardzo interesujące miesiące. Jeśli żadnemu z politycznych bloków nie uda się uzyskać zdecydowanej większości w Sejmie, to czekają nas kolejne miesiące kampanii wyborczej. Z jednej strony to źle, bo licytacja na populistyczne obietnice socjalnego rozdawnictwa do niczego dobrego nas nie doprowadzi. Tak samo jak propagandowe zagrania władz i kontrolowanych przez nie spółek. Z drugiej strony przez jakiś czas nie będziemy mieli nad sobą władzy rządu i parlamentu, który mógłby narzucić na nas nowe podatki, zakazy, nakazy czy inne restrykcje ograniczenia wolności.
Jak na to wszystko zareagują rynki finansowe? Trudno to przewidzieć, ale raczej nie spodziewałbym się zdecydowanych ruchów. Wszyscy wiedzą, że niezależnie od tego, kto obejmie władzę, polityka gospodarcza z grubsza pozostanie taka sama. Wyzwaniem będzie przyszłoroczny deficyt fiskalny, wciąż wysoka inflacja oraz rosnące koszty obsługi długu publicznego.
Gdyby jednak doszło do zmiany władzy, to powinno wzmocnić złotego. A to dlatego, że przy wymianie partii rządzącej polityka Rady Polityki Pieniężnej może nagle stać się bardziej restrykcyjna. Prezes Glapiński i jego stronnicy ubiorą się w „jastrzębie” piórka i będą zawzięcie zwalczać inflację, rezygnując z zapowiadanych cięć stóp procentowych. A to byłaby zła wiadomość dla polskich papierów skarbowych i pozytywny sygnał dla złotego. Ale to chyba jedyna w miarę oczywista konkluzja z przedwyborczych spekulacji.