Zapowiedź współprzewodniczącego Nowej Lewicy Roberta Biedronia o tym, iż będzie zabiegał, aby na ich listach znaleźli się dwaj byli premierzy Marek Belka i Włodzimierz Cimoszewicz to wywieszenie białej flagi w europejskim wyścigu i potwierdzenie krótkiej ławki lewicowej formacji.
Marek Belka i Robert Biedroń
Ostatnie wyniki Lewicy są katastrofalne i nie zatrą tego wrażenia drobne zwycięstwa pojedyncze miasta, gdzie kandydatki i kandydaci Lewicy osiągnęli świetne wyniki w wyborach samorządowych. W skali kraju Lewica osiągnęła bowiem historycznie słaby wynik, będąc przecież partią współrządzącą.
Z pragmatycznego punktu widzenia postawienie na Cimoszewicza i Belkę, starych działaczy, którzy posiadają w dawnym SLD-owskim elektoracie ogromne uznanie, może przyciągnąć ten kurczący się z przyczyn naturalnych elektorat. Jednocześnie te kandydatury nie różnią się zbytnio od tych proponowanych przez Koalicję Obywatelską, która systematycznie i z premedytacją pożera lewicowy elektorat. Zmusza w ten sposób Lewicę do ideowych zawirowań i organizacyjnego chaosu, czego nie może zrozumieć nawet najtwardszy elektorat.
To, co charakteryzowało dawne SLD, to przede wszystkim stosunek do historii i tożsamość postkomunistyczna, opozycyjna do postsolidarnościowej tradycji. Dziś jest to już podział wyłącznie historyczny, a Lewica nie potrafiła znaleźć skutecznego sposobu na odróżnienie się od partii Donalda Tuska, który, regularnie i skutecznie, polował na lewicowych polityków, odbierając tym ugrupowaniom argumenty. Bo skoro można głosować na zwycięską partię Tuska, który ma na skrzydłach lewicowych polityków i progresywne hasła, to co może zapewnić lewicowym wyborcom partia balansująca na progu wyborczym?
Co stanowiło o sukcesach SLD, a o czym nie pamięta dzisiejsza lewica
Dzisiejsze lewicowe środowiska zapomniały o tym, co stanowiło o ich sile i wyrazistości w latach 90. i na początku XXI wieku, czyli o własnym przekazie i tożsamości. W dawnym SLD aż roiło się od gwiazd, choć czasy nie były dla tamtej lewicy lepsze niż dziś – zbankrutował przecież PRL, znienawidzony przez Polaków system okazał się niewydolny, a neoliberalny kierunek nabierał tempa, pozostawiając poza nawiasem życia społecznego ogromne rzesze ludzi. Lewica balansowała wówczas na wielu skrzydłach, mając świetnych tenorów, którzy zaspokajali apetyty elektoratu. Aleksander Kwaśniewski parł do przodu, nie oglądając się na historię, a Leszek Miller wprost przeciwnie – pamiętał o korzeniach, co zjednywało mu również wielu zwolenników. Dziś ten historyczny spór jest już bez znaczenia, nie grzeje już wyborców, jak kiedyś. Tymczasem partyjna lewica jest w zasadzie poza głównym dyskursem politycznym. Co najwyżej staje się języczkiem u wagi dla anty-PiS i to najczęściej przed wyborami.
Unia Europejska znajduje się dziś ewidentnie na rozdrożu, ale politycy Nowej Lewicy zdają się mieć jeden przekaz: więcej Europy! To hasło przypomina program dawnej Unii Wolności i znaczy kompletnie nic.
Czym w zasadzie różni się dziś przekaz Lewicy od przekazu Platformy? Gdyby zadać takie pytanie wyborcom obu partii, to większość miałaby problem z udzieleniem odpowiedzi. Od powrotu Lewicy do Sejmu w 2019 r., co było gigantycznym sukcesem Włodzimierza Czarzastego, jego partia spoczęła na laurach. Nie miała własnego zaplecza medialnego, nie podejmowała najmniejszej nawet próby walki o politykę pamięci, może poza postawieniem pomnika Ignacego Daszyńskiego. Efektem tego wszystkiego była utrata kilkunastu posłów i posłanek w 2023 roku. Skutek jest taki, że Lewica jest dziś najsłabszym ogniwem rządowej koalicji, a po fatalnych wyborach samorządowych stała się jeszcze bardziej wątła. Wyborcy, którzy są dziś najdalej od PiS, czyli w głównej mierze wyborcy Lewicy, mają olbrzymi dylemat. Przy braku wyrazistości programowej są skazani na formację, która ma największe szansę na wykluczenie PiS i zatrzymanie powrotu partii Jarosława Kaczyńskiego do władzy, bo to jest dla lewicowego elektoratu najważniejsze. Jednak ten element najlepiej realizuje dziś Donald Tusk.
Na słabości Nowej Lewicy skorzystać może Konfederacja
Lewica nie tylko nie posiada trwałego przekazu wewnętrznego, ale w zasadzie nie znamy jej programu europejskiego, który ogranicza się do haseł o pogłębianiu integracji, choć nikt nie wie, na jakich zasadach miałoby się to odbywać. Nie dostrzegamy w przekazie liderów Lewicy sceptycznych ocen działań Unii Europejskiej. A przecież obecne kryzysy w UE nie są przecież spowodowane działaniami PiS w Europie (jak mówił Borys Budka: „PiS nie ma w Europie nic do powiedzenia”), ale konkretnymi, błędnymi decyzjami unijnych komisarzy. Unia Europejska znajduje się dziś ewidentnie na rozdrożu, ale politycy Lewicy zdają się mieć jeden przekaz: więcej Europy! To hasło przypomina program dawnej Unii Wolności i znaczy kompletnie nic.
Wybory do PE to przede wszystkim walka o mobilizowanie własnego elektoratu, a tego nasza krajowa lewica ma coraz mniej i jest on na dodatek trudny do zdefiniowania. Przy niskiej frekwencji – a będzie ona teraz prawdopodobnie jeszcze niższa niż w wyborach samorządowych – sukces odnieść może np. Konfederacja. Niewykluczone, że powtórzy świetny wynik wyborczy Ligi Polskich Rodzin z 2004 r., która zdobyła wówczas prawie 16 proc. głosów, mniej niż ówczesna PO, ale więcej niż PiS. Lewica musi przygotować się na długi marsz i odpowiedzieć sobie na pytanie: kim jest i o jakiego wyborcę walczy?
O autorze
Przemysław Prekiel
jest publicystą, politologiem, historykiem polskiej lewicy. Napisał biografię Stanisława Dubois, Ludwika Cohna i Stanisława Kelles-Krauza