Zwykło się uważać, że ambitna polityka klimatyczna jest ideologią szalenie lewicową albo prospołeczną. Nic z tych rzeczy. Chyba czas najwyższy powiedzieć, że w praktyce jest dokładnie odwrotnie. Dawno nie było w grze polityk tak antyspołecznych, antypracowniczych i antylewicowych jak „zielona rewolucja”.
/Piotr Kamionka /Reporter
Wierniejsi czytelnicy tego cyklu felietonowego (i szerzej moich tekstów w ogóle) wiedzą pewnie, że jestem publicystą lewicowym. Odkąd wytarłem mleko spod nosa i nauczyłem się wiązać buty uważam, że lepiej jak społeczeństwo jest bardziej równe niż nierówne, płace powinny być możliwie wysokie (i to nie tylko dla klasy kierowniczo-menadżerskiej), a państwo ma do odegrania w zdrowej gospodarce dużo większą rolę niż tylko rozwijanie czerwonego dywanu przed korporacjami. Czy taki zestaw poglądów czyni ze mnie prawaka, wolnorynkowca albo libka? Nie trzeba mieć doktoratu z historii idei politycznych, by stwierdzić, że zdecydowanie nie! I tak oto stoję przed wami jako lewicowiec. I jestem z tego dumny.
Reklama
„Czy polityka klimatyczna w obecnym kształcie jest rozsądna? Nie, nie jest”
A jednak, współczesny komentariat zżyma się i przewraca oczami na takie definiowanie lewicowości. Twierdzą, że skupienie się na równości, prawach pracowniczych albo zdrowym etatyzmie w służbie zwykłego człowieka to jest „ekonomiczny redukcjonizm”. Oni mówią, że w dzisiejszym świecie lewicowość manifestować się powinna rzekomo na innych polach i przejawiać w zupełnie odmiennych poglądach. Przypominają mi w tym dziele takie dzieciaki, które tak bardzo zapamiętały się w obwieszaniu świątecznej choinki własnoręcznie wykonanymi w przedszkolu ozdobami i czynią to w takich ilościach, że spod tej sterty dawno już nie widać drzewka. O ile w ogóle tam jeszcze jest.
Przykłady? Och, znacie je pewnie wszyscy doskonale. Z jakiegoś powodu lewicowiec ma być na przykład hejterem wiary wszelakiej – a najbardziej zaś katolickiej. Zamiast trzech osób boskich ma zaś święcie wierzyć w istnienie… 456 płci. Na polu gospodarczym lewicowiec winien z kolei być zwolennikiem polityki klimatycznej w wydaniu Ursuli von der Leyen oraz takich jak ona. I głosić przekonanie, że to arcylewicowe, by do 2040 roku zmniejszyć emisje CO2 o 95 procent. Czy jakoś tak.
Zatrzymajmy się przy tym klimacie, bo to sprawa ekonomiczna. A felieton gospodarczy. Wmawiają nam więc, że trzeba być zwolennikiem unijnej polityki klimatycznej. A dlaczego? Bo to słuszne! – powiadają. Ale dlaczego? No, bo ratujemy planetę! – powiadają coraz bardziej zirytowani. Bo tak trzeba, tępaku!!! – zakrzykną na was, jeśli będziecie dalej dopytywać. A jak nie przestaniecie, to ogłoszą, że jesteście „denialistami” i nie zasługujecie na to, by z wami w ogóle jakiś porządny człowiek dyskutował. Sprawdzone info.
Tylko, że tu się nic nie zgadza. Bo czy polityka klimatyczna w obecnym kształcie jest rozsądna? Nie, nie jest. Jeśli mierzyć faktycznym wpływem na światowe emisje, to choćby się Europa całkowicie zanihilowała i przestała emitować straszliwe gazy, to i tak świata to nie uratuje. Klucze do autentycznej redukcji emisji leżą gdzie indziej. Głównie w Chinach oraz Indiach – krajach superludnych, mających olbrzymi apetyt na rozwój i znajdujących się poza granicami wpływu naszych kochanych klimatystów. Możemy się tylko łudzić, że dając przykład skłonimy ich do imitacji naszych zachowań.
„Zapewniam was, że zemrze najpewniej europejski przemysł samochodowy”
To może przynajmniej nasza polityka klimatyczna jest słuszna? Niestety także nie. Popatrzmy choćby na to, jak jest z samochodami elektrycznymi. Chiny już dziś są światowym liderem ich produkcji. Jednocześnie miliony Chińczyków sami wolą jeździć spalinowcami. Elektryki pchane są więc od pewnego czasu na eksport. Pekińscy biznesmeni nie są w ciemię bici. Wiedzą, że Europa wchłonie olbrzymie ilości towaru – z przyczyn ideologicznych właśnie. Przyjmą także dlatego, że chińskie samochody elektryczne są tańsze od tych europejskich. Wpuszczając je na nasz rynek przyspieszymy śmierć samochodu spalinowego. Czy uratujemy planetę? Możemy się łudzić.
Wpierw jednak zapewniam was, że zemrze najpewniej europejski przemysł samochodowy. A wraz z nim tegoż przemysłu poddostawcy. Lekko licząc parę milionów dobrych miejsc pracy w Europie. Widać to już dziś bardzo dobrze, a przemysł samochodowy w Europie od paru lat robi bokami szukając oszczędności. Jeśli będą chcieli przetrwać, to będą musieli dalej specjalizować się w produkcji aut na ropę i jej pochodne. Ale oczywiście nie na Europę. Bo tego sami sobie zabroniliśmy.
A przecież nawet nie wiemy, czy ta samochodowa rewolucja ma szanse się utrzymać. A więc i czy na dłuższą metę jest w stanie zapewnić „zrównoważoną” transformację energetyczną. Owszem – przez kilka minionych lat było tak, że jak już się zainwestowało w elektryka, to przynajmniej jego eksploatacja była tańsza. Ale przecież każde dziecko wie, że to był efekt dotowania tej transformacji przez rządy zachodnich krajów. To była czysta promocja obliczona na przestawianie wajchy. Teraz energia zaczyna jednak drożeć – będzie drożeć, w końcu (w imię zielonych idei chcemy jej konsumować mniej prawda?).
Logiczne, że drożeje także dla użytkowników samochodów elektrycznych. Zwłaszcza jak się wycofa państwowe subsydia. A przecież na horyzoncie czają się nowe daniny. Bo co, myślcie, że zachodnie rządy tak łatwo zrezygnują z wpływów z opodatkowania paliw konwencjonalnych? Przecież będą musiały je czymś zastąpić – „procedura nadmiernego deficytu” – mówi wam to coś? Będzie więc drożej. Albo już jest. I to przekłada się na znaczny spadek popytu wśród klientów indywidualnych. Dodajmy do tego temat baterii, do których produkcji potrzeba są metale ziem rzadkich: lit, nikiel, mangan albo kobalt. Ich dobywanie to konieczność pójścia w niewolę energetyczną wobec krajów pozaeuropejskich, które są ich eksporterem. A także konieczność przymknięcia oka na straszliwe warunki, w jakich dobywa się tego „złota XXI wieku”.
„Von der Leyen i inni klimatyści prowadzą nas w fatalnym kierunku”
To tylko kilka przykładów. Wywiedzionych z jednego prostego łańcucha produkcji jednego tylko towaru konsumpcyjnego, czyli samochodu. Ale przecież takich łańcuchów i łańcuszków jest w światowej gospodarce wiele. Wszędzie zaś powraca ten sam zestaw zarzutów. Wszędzie „zielona rewolucja” może i ładnie brzmi, ale w praktyce niesie za sobą destrukcję miejsc pracy, wątpliwe korzyści dla planety i uzależnienie się od kolejnych niezbyt czystych i uczciwych półproduktów. Czy to jest sensowne? Czy to jest lewicowe? Czy to jest dobre dla kogokolwiek poza establishmentem, który w zielonej rewolucji dostrzegła szansę na nadanie głębszego sensu swojemu istnieniu?
Coraz bardziej w to wątpię. A gdzież tam „wątpię”? Jest zupełnie oczywiste, że von der Leyen i inni klimatyści prowadzą nas w fatalnym kierunku.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce. INTERIA.PL